Nie mam pojęcia, dla kogo zrobiono ten film. Fabuła naśladuje książkę bardzo, ale to bardzo ogólnikowo. Jest powrót pisarza do Salem, jest wprowadzające się zło i kilka imion się zgadza. Cała reszta? Ni cholery. O historii samego miasta chyba nic się nie mówi, a postacie poza obecnością na ekranie reprezentują niewiele. Ba, wielu z tych książkowych zwyczajnie brakuje, zaś ich cechy przerzucono na innych bohaterów. Np. zabrakło Jimmy’ego Cody’ego, teraz lekarzem jest ojciec Susan Norton. Brak jakichkolwiek scen pokazujących, jakie zmiany zachodziły w całym mieście. Budowę napięcia można wyrzucić na śmietnik. W książce po prologu konstrukcja była ujawniania stopniowo, natomiast tutaj „straszną” muzykę pcha się w każdy fragment bez dialogu. Efekt końcowy jest tak kuriozalny, że brakuje tylko kogoś idącego do wychodka przy akompaniamencie tutejszych utworów. Mało tego, w książce King powiększał także kaliber zbrodni (nie tylko tych bezpośrednich) Barlowa przy każdym wydarzeniu. Tutaj zdarzają się przestoje, w trakcie których jesteśmy „straszeni” muzyką, ale tak naprawdę nic się nie dzieje. Potem następuje wysyp kilku kluczowych wydarzeń jednocześnie, jakby autorzy przypomnieli sobie, że coś takiego było, i znowu przestój. Już pominę finał, który ma zupełnie inny wydźwięk i nie chodzi tu o poziom grozy. Jest zwyczajnie bez sensu.
Kolejnym problemem, jaki mam z Salem’s Lot jako adaptacją, jest dobór aktorów. Nie licząc bodajże szeryfa i nauczyciela wiele osób wygląda zbyt staro. Po Strakerze spodziewałbym się kogoś wyższego, ale nawet jeśli wizualnie pasowałby do wyobrażenia, byłby do chrzanu przez naprawdę słabe dialogi, brak charyzmy i jakiegokolwiek generowania poczucia zagrożenia. W książce wystarczyło, że spokojnie konwersował z Markiem i opisywał czekające go spotkanie i już człowiek czuł się nieswojo. Barlowa spotkał jeszcze gorszy los. Przy okazji książki wspominałem, iż jest to tak naprawdę względnie współczesna wariacja na temat Draculi/Nosferatu. Tutaj ktoś potraktował to dosłownie, bo Barlow to brzydka kopia (co jest o tyle zabawne, że oryginał do urodziwych nie należał) hrabiego Orloka. Gdzie mu tam do podstępnego i złośliwego sukinsyna o przesadnie idealnych rysach twarzy, jakiego znajdziemy na kartach powieści.
Czy jeśli nie czytaliście książki, to będziecie mieć bardziej udany seans? Nic z tych rzeczy. Problemy z tempem dotyczą także tego podejścia. Akcja lubi sobie skakać od sceny do sceny, wiele z nich jest niepotrzebnych. Ja wiem, że Ben Mears często gapił się na dom Marstenów, ale do tego powinny wystarczyć wstęp i podkreślenie, że widać go z jego okna, a nie gapienie się w co drugiej scenie z jego udziałem. To samo z bezsensownymi spotkaniami Strakera i Mearsa zanim akcja się rozkręci – zachowują się, jakby mieli od lat kosę i tylko czekają, który wyskoczy pierwszy, choć nigdy wcześniej się nie widzieli.
Czy w ogóle jest coś dobrego w tej adaptacji? Sceny z wampirami są w porządku i jeśli na moment zapomnieć, że Barlow ma być Barlowem, a nie podróbką Orloka, to również daje radę. Sęk w tym, że sceny z pijawkami da się policzyć na palcach jednej ręki, co przy trzygodzinnym seansie nie zachęca do wysiedzenia całości.
Zostały mi jeszcze trzy odsłony do obejrzenia. Natomiast Miasteczko Salem (1979) dostaje ode mnie zbyt wyrozumiałe: 2-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz