Już sam tytuł brzmi absurdalnie, choć nie jest to pierwsze starcie obu postaci – to raz. Dwa, że tak naprawdę to pasuje do konwencji wyznaczonej przez sam serial: The Batman z 2004.
Penguin i Joker dostają cynk, że na cmentarzu w Gotham zakopano fortunę. Uciekają z Arkham, jednak klaunowi drogę zastępuje Batman. Natomiast Cobblepot zamiast skarbu odnajduje grób z Drakulą… Książę ciemności oszczędził nędzną kreaturę, a sam planuje przerobić miasto na siedzibę nieumarłych oraz wykorzystać duszę Vicki Vale do wskrzeszenia swojej narzeczonej.
Jak na kiczowatą konwencję serialu, do którego film nawiązuje, to widowisko wyszło… całkiem mroczne. Nie oznacza to, że jakoś poważniej podchodzi do widza – trzyma ten sam poziom, co oryginał, czyli specyficzne projekty postaci, dobra animacja i muzyka, ale nie porywa, po prostu atmosfera jest bardziej zawiesista. Jeżeli komuś podobał się serial, powinien zobaczyć film, bo to więcej tego samego (brak Robina i Batgirl sugeruje, że jego akcja może mieć miejsce najpóźniej po drugim sezonie). Jeśli o mnie chodzi, to tak jak poprzednio: było nieźle, ale bez rewelacji. Moja ocena: 3.
sobota, 14 czerwca 2014
poniedziałek, 9 czerwca 2014
Edge of Tomorrow
Kosmici zaatakowali Ziemię, a major odpowiedzialny za medialną propagandę w celu rekrutacji świeżego mięsa armatniego zostaje wysłany na front. Tam okazuje się, że ilekroć zginie, czas cofa się do przedednia szturmu na pozycje wroga.
W praktycznie każdej recenzji tego filmu natykałem się na określenie: Groundhog Day + Starship Troopers = Edge of Tomorrow. I w zasadzie to dość trafne określenie. Nie oznacza ono jednak, że Edge to bezczelny miks pomysłów z obu filmów, przeciwnie. Autorzy sprawnie żonglują poszczególnymi patentami, łączą je po swojemu, dodają własne elementy i przyprawiają fajnymi smaczkami oraz zwrotami akcji, zarówno tymi mniej oczywistymi, jak i tymi wręcz wpychanymi w twarz widza. Element propagandy przypomina to, co można było zobaczyć w pierwszych Żołnierzach kosmosu, a co tutaj doskonale wpasowuje się w klimat. Motyw z przeżywaniem tego samego okresu został tutaj naprawdę solidnie wykorzystany. Począwszy od długich powtórek, stanowiących ekspozycję nowych imformacji, po krótkie, wystrzeliwane niczym seria z karabinu, będące humorystycznym uzupełnieniem opowieści. Trzeba dodać, że jest to czarne poczucie humoru, robiące za dobrą przeciwwagę poważniejszych fragmentów. Naprawdę ciężko nie rechotać, gdy Cruise uczy się czegoś metodą prób i błędów, a żeby zyskać na czasie, dostaje kulę w łeb i zaczyna od nowa. Z kolei sceny, gdy leci przez dłuższą sekwencję po iluś próbach, potrafią zrobić spore wrażenie.
Chemia między postaciami Toma i Emily jest naprawdę dobra, dzięki czemu widz nie męczy się podczas seansu. Postacie drugoplanowe stanowią odpowiednie uzupełnienie obsady. Wizualnie jest… OK w scenach bez kosmitów. Ci ostatni, pomijając jakość wykonania, wyglądają cholernie sztucznie. Film widziałem w wersji 2D i… nie żałuję. Oprócz finału, jest kilka scen rozgrywających się w ciemnościach, więc oglądanie tego w przyciemnionych okularach 3D byłoby okropnie męczące. Poza tym samych scen, które mogłyby się dobrze prezentować w trzech wymiarach, nie zauważyłem, a triki, typu coś lecącego w stronę kamery, przestały bawić już dawno temu (co śmieszniejsze takich momentów też nie ma za wiele, a tym samym wizyta na seansie 3D byłaby jeszcze bardziej chybiona).
Podsumowując, jeśli lubicie filmy o inwazji kosmitów, w klimatach nieco brudniejszych, niż Independance Day, to Edge of Tomorrow powinien wam przypaść do gustu. Oprócz dwóch największych inspiracji wymienionych w tekście, da się zauważyć wiele pomniejszych, ale nie są one tak nachalne, jak to było w Oblivionie. Nie licząc wad opisanych wyżej oraz tego, że seans może się trochę dłużyć (co stara się potem nadrobić zwrotami z rodzaju tych niekoniecznie oczekiwanych), Edge of Tomorrow to dobry sposób na spędzenie leniwego popołudnia/wieczoru. Moja ocena: 4.
W praktycznie każdej recenzji tego filmu natykałem się na określenie: Groundhog Day + Starship Troopers = Edge of Tomorrow. I w zasadzie to dość trafne określenie. Nie oznacza ono jednak, że Edge to bezczelny miks pomysłów z obu filmów, przeciwnie. Autorzy sprawnie żonglują poszczególnymi patentami, łączą je po swojemu, dodają własne elementy i przyprawiają fajnymi smaczkami oraz zwrotami akcji, zarówno tymi mniej oczywistymi, jak i tymi wręcz wpychanymi w twarz widza. Element propagandy przypomina to, co można było zobaczyć w pierwszych Żołnierzach kosmosu, a co tutaj doskonale wpasowuje się w klimat. Motyw z przeżywaniem tego samego okresu został tutaj naprawdę solidnie wykorzystany. Począwszy od długich powtórek, stanowiących ekspozycję nowych imformacji, po krótkie, wystrzeliwane niczym seria z karabinu, będące humorystycznym uzupełnieniem opowieści. Trzeba dodać, że jest to czarne poczucie humoru, robiące za dobrą przeciwwagę poważniejszych fragmentów. Naprawdę ciężko nie rechotać, gdy Cruise uczy się czegoś metodą prób i błędów, a żeby zyskać na czasie, dostaje kulę w łeb i zaczyna od nowa. Z kolei sceny, gdy leci przez dłuższą sekwencję po iluś próbach, potrafią zrobić spore wrażenie.
Chemia między postaciami Toma i Emily jest naprawdę dobra, dzięki czemu widz nie męczy się podczas seansu. Postacie drugoplanowe stanowią odpowiednie uzupełnienie obsady. Wizualnie jest… OK w scenach bez kosmitów. Ci ostatni, pomijając jakość wykonania, wyglądają cholernie sztucznie. Film widziałem w wersji 2D i… nie żałuję. Oprócz finału, jest kilka scen rozgrywających się w ciemnościach, więc oglądanie tego w przyciemnionych okularach 3D byłoby okropnie męczące. Poza tym samych scen, które mogłyby się dobrze prezentować w trzech wymiarach, nie zauważyłem, a triki, typu coś lecącego w stronę kamery, przestały bawić już dawno temu (co śmieszniejsze takich momentów też nie ma za wiele, a tym samym wizyta na seansie 3D byłaby jeszcze bardziej chybiona).
Podsumowując, jeśli lubicie filmy o inwazji kosmitów, w klimatach nieco brudniejszych, niż Independance Day, to Edge of Tomorrow powinien wam przypaść do gustu. Oprócz dwóch największych inspiracji wymienionych w tekście, da się zauważyć wiele pomniejszych, ale nie są one tak nachalne, jak to było w Oblivionie. Nie licząc wad opisanych wyżej oraz tego, że seans może się trochę dłużyć (co stara się potem nadrobić zwrotami z rodzaju tych niekoniecznie oczekiwanych), Edge of Tomorrow to dobry sposób na spędzenie leniwego popołudnia/wieczoru. Moja ocena: 4.
wtorek, 3 czerwca 2014
Maleficent
Na ten film czekałem z niecierpliwością. Lubię inne spojrzenie na znane historie, lubię, jak mają jakąś świeżą perspektywę i ciekawe zwroty. Do tego, jeśli obsada wydaje mi się trafiona, rezerwuję sobie czas na seans. Niestety tutaj zapał zaczął opadać z każdą kolejną recenzją.
Maleficent to disneyowska Śpiąca królewna, opowiedziana przez inną, niż narrator oryginału, postać. Z jednej strony mamy zdjęcia zrealizowane z rozmachem, ciekawą część wizualną, świetnie dobranych aktorów oraz muzykę wpadającą w ucho. Z drugiej strony wątpliwości. W wersji animowanej postać Maleficent jest określona jako zła do szpiku kości, nigdy nie kochała, nie umie czerpać radości z niesienia pomocy, jest ucieleśnieniem mocy piekielnych. W wersji filmowej te założenia można rozbić o kant dupy. Początkowo miałem nadzieję, że sposób, w jaki czarownica stała się zła, odciśnie na niej większe piętno, a my otrzymamy jakąś pointę, że to ludzkość jest wszystkiemu winna, przez co tak samo zła. Nope, nic z tych rzeczy. Co prawda ludzkość jest odpowiedzialna za bałagan, ale jest to kompletnie zbagatelizowane. Maleficent nigdy nie przechodzi w pełni na ciemną stronę Mocy, w tej wersji udaje się jej „pozostać sobą”. Niby też jest to jakieś wyjście, bo można założyć, że poprzednia wersja opowieści była kłamliwa, a Disney powtarza tutaj motyw z Frozen, gdzie przedstawia łotra w innym świetle, jednak Frozen był pod tym względem bardziej przekonujący.
Nie znaczy to, że aktorzy się nie starają, wyciskają tyle, ile się da z napisanych ról: Angelina Jolie była idealnym wyborem do zagrania Maleficent, aktorka grająca Aurorę jest zwyczajnie urocza, Diaval sprawdza się, jako „sumienie” naszej antybohaterki, a królowie to dupki. Rolę Filipa umniejszono do tego stopnia, że poza dosłownie 1, może 2 scenami, widz zastanawia się, po co on tam jest. Natomiast z trzech wróżek zrobiono kompletne kretynki i w każdej scenie z ich udziałem odliczałem czas, kiedy znikną.
Nie mówię, że Maleficent to zły fim, co to, to nie. Po prostu mnie do siebie nie przekonał. Podczas seansu odnosiłem wrażenie, że ktoś ma naprawdę dobry pomysł, ale nie może go pociągnąć w odpowiednio mroczne i pokręcone zakamarki wyobraźni (czego spodziewałem się dzięki przerobieniu Once Upon a Dream prez Lanę Del Rey na motyw Czarownicy) przez wzgląd na kategorię wiekową. Szkoda. Doliczam jeszcze wróżki, które mnie irytowały. Moja ocena: 3-.
Maleficent to disneyowska Śpiąca królewna, opowiedziana przez inną, niż narrator oryginału, postać. Z jednej strony mamy zdjęcia zrealizowane z rozmachem, ciekawą część wizualną, świetnie dobranych aktorów oraz muzykę wpadającą w ucho. Z drugiej strony wątpliwości. W wersji animowanej postać Maleficent jest określona jako zła do szpiku kości, nigdy nie kochała, nie umie czerpać radości z niesienia pomocy, jest ucieleśnieniem mocy piekielnych. W wersji filmowej te założenia można rozbić o kant dupy. Początkowo miałem nadzieję, że sposób, w jaki czarownica stała się zła, odciśnie na niej większe piętno, a my otrzymamy jakąś pointę, że to ludzkość jest wszystkiemu winna, przez co tak samo zła. Nope, nic z tych rzeczy. Co prawda ludzkość jest odpowiedzialna za bałagan, ale jest to kompletnie zbagatelizowane. Maleficent nigdy nie przechodzi w pełni na ciemną stronę Mocy, w tej wersji udaje się jej „pozostać sobą”. Niby też jest to jakieś wyjście, bo można założyć, że poprzednia wersja opowieści była kłamliwa, a Disney powtarza tutaj motyw z Frozen, gdzie przedstawia łotra w innym świetle, jednak Frozen był pod tym względem bardziej przekonujący.
Nie znaczy to, że aktorzy się nie starają, wyciskają tyle, ile się da z napisanych ról: Angelina Jolie była idealnym wyborem do zagrania Maleficent, aktorka grająca Aurorę jest zwyczajnie urocza, Diaval sprawdza się, jako „sumienie” naszej antybohaterki, a królowie to dupki. Rolę Filipa umniejszono do tego stopnia, że poza dosłownie 1, może 2 scenami, widz zastanawia się, po co on tam jest. Natomiast z trzech wróżek zrobiono kompletne kretynki i w każdej scenie z ich udziałem odliczałem czas, kiedy znikną.
Nie mówię, że Maleficent to zły fim, co to, to nie. Po prostu mnie do siebie nie przekonał. Podczas seansu odnosiłem wrażenie, że ktoś ma naprawdę dobry pomysł, ale nie może go pociągnąć w odpowiednio mroczne i pokręcone zakamarki wyobraźni (czego spodziewałem się dzięki przerobieniu Once Upon a Dream prez Lanę Del Rey na motyw Czarownicy) przez wzgląd na kategorię wiekową. Szkoda. Doliczam jeszcze wróżki, które mnie irytowały. Moja ocena: 3-.
Subskrybuj:
Posty (Atom)