niedziela, 6 grudnia 2015

Dune

Planowałem pograć w Dune 2, ale moje natręctwo kazało mi cofnąć się do pierwszej części. Zacząłem się zastanawiać, ile pamiętam z gry, którą za małolata przechodziłem z solucją w ręku, porównując teksty na ekranie z opcjami opisanymi w czasopiśmie, którego nazwy dziś już nie pamiętam. Czy teraz, znając angielski, będę grał na tyle świadomie, żeby czerpać satysfakcję? Czy mechanika nie będzie zbyt archaiczna i odpychająca? O tym poniżej.

Fabularnie Dune stara się być adaptacją książki Franka Herberta o tym samym tytule. Co ciekawe, wizualnie naśladuje niektóre elementy innej adaptacji powieści: filmu Davida Lyncha. Słowem kluczem jest tutaj staranie. Gra odbiega znacząco od oryginału, głównie przez wzgląd na to, co starano się zawszeć w rozgrywce. Najlepszymi przykładami są braki w postaciach. Nie ma doktora Yueh oraz wątku z żoną (czego konsekwencje rozwiązano tu zupełnie inaczej), Bene Gesserit występują wyłącznie jako wzmianka, nie ma Irulany, Rabbana, czy Shadout Mapes. Każda możliwa warstwa (chyba oprócz militarnej) została nie tyle spłycona, co zwyczajnie wycięta. Czy to oznacza złą grę? Niekoniecznie, choć dużo zależy od oczekiwań.

W Dune wcielimy się w Paula Atrydę, syna księcia Leto i Jessici. Ród Atrydów dostał pozwolenie od imperatora na wydobycie tzw. przyprawy, zastępując tym samym poprzedników – Harkonnenów. Ci ostatni nie zamierzają pozostać bierni i obiecują śmierć swoim wrogom. Po przybyciu na Arrakis – jedyną planetę, na której przyprawa w ogóle istnieje – Atrydzi muszą borykać się nie tylko z bałaganem, jaki zostawili po sobie Harkonneni (wliczając w to sabotaże, zamachy, otwartą agresję oraz lokalną ludność, która pozostaje nieufna wobec nowych panów), ale także niemałymi wymaganiami samego imperatora.

Akcję zaprezentowano przede wszystkim z perspektywy pierwszej osoby, a poruszanie zaserwowano w staroszkolny, RPGowy sposób – strzałki pozwalające przemieścić się w danym kierunku, zawsze o tę samą odległość. Właśnie tak będziemy pokonywali małe dystanse (np. w obrębie pałacu lub siczach) i docierali do postaci. W pozostałych przypadkach wymagany będzie przelot ornitopterem lub przejażdżka na czerwiu. Sam początek przypomina przygodówkę. Nasi sojusznicy udzielą nam rad, wskażą pierwsze cele lub zasugerują dodatkowe. Część z nich dołączy do nas bezpośrednio, co jest bardzo istotnym elementem podróży. Niektóre lokacje pokażą się na mapie tylko przy odpowiednich towarzyszach, innym razem ludzie zasilą szeregi naszych pracowników, gdy przekonamy ich wodza itd. Ponadto zostawiając postacie w odpowiednich miejscach również można na nie wpłynąć. Najlepszym przykładem będzie Gurney Halleck, który pozostawiony pomiędzy żołnierzami zacznie ich szkolić.

Drugim sposobem śledzenia wydarzeń i w zasadzie osobną płaszczyzną rozgrywki jest mapa. Za jej pomocą będziemy koordynować poczynania Fremenów. Tubylców można przydzielić do jednej z trzech głównych specjalizacji: wydobywców przyprawy, żołnierzy i ekologów. Dodatkowo istnieje jeszcze jedna, osobna grupa poszukiwaczy przyprawy, ale ci przydzielani są z biegiem fabuły. Rola wydobywców jest oczywista. Żołnierze zajmą się obroną naszych siczy, atakiem na pozycje wroga, tropieniem sabotażystów oraz szpiegowaniem. Po wydaniu rozkazu ataku możemy dołączyć na czerwiu do naszych wojsk, by zwiększyć ich morale. Z kolei ekologowie mogą przekształcić pustynię w tętniącą życiem, zieloną okolicę. Tylko trzeba z tym uważać. Z jednej strony taki teren staje się nieatrakcyjny dla Harkonnenów i odpuszczają ataki na niego, z drugiej – jeśli zostały tam jakiekolwiek pokłady przyprawy, ulegną zniszczeniu. Więc najlepiej przekształcać tereny, które już zostały wyeksploatowane. Do tego dochodzi kilka pomniejszych akcji, jak szukanie ekwipunku (w ramach tejże można także odbierać ten zakupiony u przemytników, zakładając, że uregulowaliśmy już rachunek), czy budowa urządzeń do zbierania wilgoci.

Każdą z grup można wyposażyć. Ornitoptery usprawnią poruszanie się, mogą także przydać się w ostrzeganiu przed czerwiami. Żniwiarki znacznie zwiększą wydobycie Melanżu, ale przez wzgląd na sposób pracy są narażone na ataki czerwiów oraz sabotaże. Żołnierze będą korzystać z krysnoży, rusznic laserowych, modułów dźwiękowych oraz broni atomowej. Natomiast ekolodzy pracują wykorzystując sadzonki. Większość rzeczy można znaleźć w terenie lub po podbiciu placówek Harkonnenów. Jednak czasami sytuacja zmusza nas do uzupełnienia zapasów u przemytników. Ceny nie są jakoś specjalnie wygórowane, ale przy ciągle rosnących zamówieniach imperatora może to być problematyczne.

Ciekawostką jest sposób koordynacji tego wszystkiego. W początkowym etapie wszędzie musimy udać się osobiście. To kosztuje nas czas, czas, czas, co przy wiecznie upierdliwym imperatorze trzeba umieć wykorzystać. Dopiero gdy Paul rozwinie zdolności telepatyczne, może wydawać rozkazy na odległość i sprawniej rozporządzać ludźmi.

Graficznie Dune prezentuje się w porządku. Widać, że starano się nie szczędzić szczegółów, a najważniejsze postacie są rozpoznawalne. Dopiero zwykli szeregowcy składają się z kilku wariantów tych samych twarzy. Przyjemnym patentem jest zmieniająca się w zależności od pory dnia kolorystyka. Muzyka jest klimaciarska i przyjemna dla ucha, ale jeśli ktoś gra naprawdę długo, może sią nią znudzić. Dodajmy, że istnieją dwie wersje gry. Pierwotna – dyskietkowa, którą opisuję tutaj, oraz druga – CD, zawierająca czytane teksty oraz dodatkowe animacje.

Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to do następujących rzeczy. Po pierwsze – mapa nie ma żadnego systemu przybliżania i oddalania (przełączenia na widok globu nie liczę, gdyż słabo się sprawuje). W najlepszym wypadku można skorzystać z opcji wyświetlenia gęstości złóż przyprawy. Pojawia się wtedy dodatkowe okno z mapą, którą łatwiej przewijać. Po drugie – jeśli jednostki najdą na siebie na mapie, a my chcemy zmienić rozkaz, jednostka będąca na wierzchu może uniemożliwić wybór pozostałych. Tutaj też jest dostępny objazd w postaci opcji: następny oddział, ale przeklikiwanie się przez wszystkie jest mało komfortowe. Trzecią bolączką jest imperator i jego zamówienia, których nijak nie da się zautomatyzować. Za każdym razem, gdy dostaniemy przypomnienie o wiadomości od szychy, musimy zasuwać do pałacu nadzorować wysyłkę. I nawet nie chodzi o sam fakt ganiania w tę i z powrotem, tylko np. to, że Duncan Idaho zawsze wraca do sali konferencyjnej (choć równie dobrze mógłby siedzieć w pomieszczeniu komunikacyjnym), a każde pójście po niego wywala jednego z towarzyszy (jeśli mamy oba sloty zajęte), po którego trzeba potem wrócić. Kolejna wada – tylko dwa miejsca na zapisanie stanu gry. Na koniec pozostaje kwestia dostępności gry. Już dawno trafiła do internetu jako tzw. abandonware, więc można jej sobie poszukać i ściągnąć, choć po prawdzie nie obraziłbym się, gdyby za jakiś czas znalazła się na gog.com.

Pomimo wymienionych wad polecam Dune każdemu fanowi uniwersum, nie stroniącemu od starych produkcji. Co prawda jako adaptacja jest do kitu, ale jako gra sama w sobie to nadal solidny kawałek kodu, przy którym czas zapieprza jak głupi (jak siadłem jednego dnia około 17:00, grę skończyłem około 4 nad ranem). Mimo powyższych zgrzytów grało mi się dobrze. Moja ocena: 4+.

piątek, 4 grudnia 2015

Jessica Jones – Season 1

Jeszcze do niedawna pamiętałem, że taki serial miał powstać, ale jakoś wyleciało mi to z głowy. Dopiero Yosz mi przypomniał, za co mu chwała.

Jessica Jones ma stanowić, podobnie jak wcześniej telewizyjny Daredevil, poletko do wprowadzania nowych postaci do Marvel Cinematic Universe, aby potem nie było zdziwienia, jak się któraś pojawi w filmach. Jak mnie pamięć nie myli, to w pierwszej kolejności chciano w ten sposób zaprezentować: Daredevila, Jessicę, Luke’a Cage’a, Iron Fist i Punishera. Jednak żeby nie porywać się z motyką na słońce, rozłożono to nieco. Daredevil dostał serial jako pierwszy. Punisher ma zadebiutować w jego drugim sezonie. Następna w kolejce jest Jessica Jones – również otrzymała swoje widowisko, ale tu nie czekamy do drugiego sezonu, Luke Cage jest obecny od samego początku. Co do Iron Fist… Cóż, czas pokaże.

Wracając do samego serialu. O Jessice wiedziałem tylko tyle, iż jest to superbohaterka, która zdecydowała się nie korzystać ze swoich mocy z powodu pewnego incydentu z jej udziałem. Była wtedy kontrolowana przez Purple Mana, a samo zajście bardzo nią wstrząsnęło. Potem pojawiło się jeszcze kilka czynników, więc dziewczyna porzuciła tę karierę i rozpoczęła pracę jako prywatny detektyw. Serial korzysta z podobnych fundamentów, jednak z dwoma poważnymi różnicami. Po pierwsze – w wersji telewizyjnej Jessica nie była bohaterką tego kalibru, by włamać się do siedziby Avengers. Po drugie, serial skupia się przede wszystkim na traumie, jaką spowodowało zniewolenie przez Kilgrave’a (w komiksie: Killgrave).

Jeśli spodziewaliście się kolejnej produkcji o postaci w spandeksie, zmieńcie kanał. Tutaj takich elementów jest jeszcze mniej niż w Daredevilu. Słowo trauma też nie jest przypadkowe. Pierwsze odcinki są klimatem (zawierającym elementy kojarzące się ze współczesnym noir, podkreślane przez świetną muzykę) jeszcze cięższe niż to, co zaserwowano u Matta, a cała opowieść przypomina borykanie się z rzeczywistością u ofiary gwałtu.

Przeciwwagą dla pokrzywdzonej Jones jest Luke Cage. Jego życie również nie oszczędziło, ale widać, że radzi sobie dużo lepiej. Po namyśle to w tym serialu nie ma chyba ani jednej nieskrzywionej w ten, czy inny sposób postaci… Przoduje w tym wszystkim antagonista, który został rewelacyjnie napisany i zagrany (nie żeby pozostali jakoś bardzo odstawali w tych kwestiach), przez co ciężko oderwać wzrok od ekranu, gdy się na nim pojawi, co kontrastuje z obrzydzeniem, jakie można względem niego odczuwać (bo skurwiel jakich mało). Przy okazji nasuwa się wniosek, iż scenarzyści seriali Netflixa powinni udzielić korepetycji kolegom pracującym przy kinowych odsłonach MCU oraz Agents of SHIELD, albo ich zastąpić, gdyż Kilgrave to drugi po Fisku tak wyrazisty złoczyńca, a akcja nie nuży ani na moment. Jeśli każdy kolejny sezon (nie tylko DD, czy JJ) będzie stał na takim poziomie, nie będzie po co chodzić do kina :)

W całej produkcji są 2 rzeczy, do których mógłbym się przyczepić. Po pierwsze – napięcie. Z biegiem sezonu wyraźnie spada. Klimat pozostaje ciężki do samego końca, ogląda się dobrze do samego końca, ale napięcie zauważalnie maleje. Szkoda. Po drugie – postać jednego policjanta. Im dalej w serial, tym większa jego rola, ale ciężko nie odnieść wrażenia, iż na pewnym etapie stał się wymówką do zapchania kilku minut tu i tam. Zwłaszcza, że jego wątek nie został zamknięty w żadnym stopniu (w przeciwieństwie do praktycznie wszystkich innych). Najpewniej jest to związane z planami względem tego kolesia, ale nadal nie do końca mi pasuje.

Komu więc polecić Jessicę Jones? Przede wszystkim miłośnikom serialowego Daredevila i fanom takich opowieści, jak Killing Joke z DC. JJ to świetnie zrealizowane widowisko, z kilkoma potknięciami. Jeśli niestraszne wam opowieści o demonach skrywających się w zakamarkach ludzkiej psychiki, Jessica jest serialem dla was. Moja ocena: 5-.

wtorek, 1 grudnia 2015

Abyss: The Wraiths of Eden

Kolejna bohaterka, tym razem ruszająca na ratunek mężowi, który przepadł gdzieś podczas nurkowania. Podczas poszukiwań trafia na trop prowadzący do podwodnego miasta – Rapture! Eee, zaraz... Pardon, miasto nazywa się Eden.

Powtarzane (w stosunku do poprzednich, ogranych przeze mnie tytułów Artifex Mundi) założenia głównego wątku niespecjalnie mi przeszkadzały, nawet jeśli stanowią tylko wypadkową między dwoma pierwszymi częściami Koszmarów z głębin. Ale już zrzynanie z Bioshocka uważam za przegięcie. I nie, to nie jest „inspirowanie się”. Dopóki Eden tylko wyglądem przypominał mi o Rapture, dopóty jeszcze się na to godziłem, ale jak w dodatkowej przygodzie usłyszałem o stojącej za nim ideologii oraz rozwoju wydarzeń, zdziwiłem się tylko, że nigdzie nie śmignął jakiś pozew o plagiat.

Niestety, taka zbieranina „inspiracji” i powtórek odbija się na grze jako takiej. Przez całą rozgrywkę odczuwa się brak polotu. Abyss wygląda bardzo ładnie, muzykę ma cholernie klimaciarską, ale cała reszta jest co najwyżej przeciętna. Prawie tak, jakby od początku do końca oglądać replay poskładany z fragmentów znanych z innych źródeł. Tyczy się to każdego aspektu: projektów, fabuły, zagadek. No chyba tylko wspomniana muzyka jest w pełni oryginalna. Na domiar złego, podłożone głosy są naprawdę słabe, nawet jak na produkcję budżetową.

Czy jest więc sens zabierać się za ten tytuł, który nawet na poziomie „eksperta” zajmuje maksymalnie 5 godzin (włącznie z dodatkową przygodą)? Jeśli nie macie takiego bagażu doświadczeń, lubicie gry hidden object, a Abyss akurat wylądował w promocji, można rozważyć. Dla mnie był to średnio udany zakup i nieco męczące doświadczenie. Moja ocena: 3-.