czwartek, 9 czerwca 2016

Scream: The TV Series – Season 1

Pierwszy film przywrócił slasherom ich miejsce w kinematografii. Sequele już takiego piętna nie odcisnęły. Po latach postanowiono powrócić do pomysłu, przerabiając go na serial. Fabuła z grubsza przypomina oryginał. Jest jakiś mroczny sekret z przeszłości, który stanowi pretekst do zabijania. Jest pokolenie, które za to beknie i są postacie odzwierciedlające stereotypy z pierwowzoru.

Ze względu na czasy, w jakich toczy się akcja, wiele rozwiązań z serialu będzie budziło skojarzenia z czwartym filmem. Na szczęście nie oznacza to porzucenia innych elementów charakterystycznych dla całej serii. Mamy więc tradycyjne wyśmiewanie niektórych konwencji kinematografii, pyskatych nastolatków o wydumanych problemach oraz mordercę. Aby wydłużyć seans do dziesięciu odcinków serial dodaje nieco nowości. Większość postaci ma coś do ukrycia, przez co niektóre z relacji przypominają to, co się dzieje w małych miasteczkach z powieści Stephena Kinga. Maska mordercy różni się od tej z filmów. Jest trochę mniej charakterystyczna, przez co łatwiej ją skopiować bez wychodzenia do sklepu. Stereotypy, które odegrały pewną rolę w pierwszym filmie tutaj mogą zaskoczyć, co wiąże się z kolejnym punktem: zabawą w szukanie mordercy. Nie jest trudno odgadnąć, kto za tym stoi, ale dzięki różnicom w stosunku do Scream może ktoś da się zaskoczyć.

Realizacja całości nie odbiega za bardzo od kinowych produkcji o tej tematyce. Przyznam się, że po MTV spodziewałem się większej liczby złagodzeń. Na szczęście myliłem się. Nie oznacza to jednak, że jest idealnie. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz muzyka działała mi tak bardzo na nerwy. Utworów instrumentalnych zwyczajnie nie kojarzę, a wszystkie piosenki mające podkreślić atmosferę danej sytuacji są okropnie kiczowate, słabe i żenujące.

Drugim problemem jest tożsamość mordercy. Mimo zabiegów mających zrobić widza w konia, co bardziej skupiony oglądający odgadnie ją bez problemów. Na domiar złego, zakończenie z tym związane pozostawia niedosyt i obawę, że w drugim sezonie może to zostać olane.

Serialowy Krzyk nie jest żadnym wybitnym osiągnięciem, ale jeśli czwórka przypadła wam do gustu, to pierwszy sezon nowej serii też ma szansę się spodobać. Moja ocena: 4-.

środa, 8 czerwca 2016

Wiedźmin 3: Dziki Gon DLC: Krew i wino

Ciężko mi było zacząć ten tekst. W momencie postawienia ostatniej kropki we wpisie pozostanie mi na chwilę obecną tylko zaczęcie gry od nowa w New Game+ lub zwyczajnie. Jednak nawet jeśli podejmę inne decyzje przy wyborach, nie zobaczę już nic tak bardzo nowego, jak przy pierwszym podejściu, a szkoda.

Krew i wino to drugie po Sercach z kamienia rozszerzenie Wiedźmina 3. Kontynuuje i zamyka (póki co) wiedźmińską serię komputerową. Zaczynamy od zlecenia na bestię mordującą obywateli Toussaint. Wzywa nas sama księżna, a eskortują dwaj błędni rycerze.

W przeciwieństwie do poprzedniego dodatku Krew nie rozszerza istniejącego obszaru. Trafiamy do zupełnie nowej i dość sporej strefy, która od pierwszych kroków zachwyca. Toussaint charakteryzuje się żywą kolorystyką, a stylistycznie nawiązuje do Francji i Włoch. Wrażenie jest tak duże, że ma się ochotę odetchnąć powietrzem księstwa, przechadzać od winnicy do winnicy i wypić z mieszkańcami stolicy. Jednak nawet tutaj zdarzają się miejsca, które potrafią przyprawić o dreszcze także za dnia. Im dalej od Beauclair, tym większe kłopoty nas czekają. Oprócz czynności związanych z eksploracją, znanych m.in. z oryginalnych obszarów, tutaj pojawiło się kilka nowych, a wśród starych wprowadzono pewne urozmaicenia. Przykładem nowości są kryjówki, po których chowają się hanzy bandytów. Naszym zadaniem w takim miejscu będzie wyrżnięcie wszystkich wrogów w pień, zaciukanie ich szefa i upewnienie się, że żaden gnój w międzyczasie nie wezwie posiłków rozsianych po okolicznych obozowiskach. Z kolei wariacją na znany temat są np. potwory, które opanowały miejsce pracy. Tutaj musimy pozbyć się tałatajstwa, a pracownicy wrócą do roboty.

Tradycyjnie dla każdego rozszerzenia do gry RPG do naszej dyspozycji otrzymamy stosy nowego żelastwa do bicia wrogów (nowych, starych i powracających), drugie tyle do obrony, trochę nowych recepturek i nowy sposób na wydawanie punktów umiejętności. Jakby tego było mało, w grze znalazła się nowa talia do Gwinta. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że praktycznie każda nowość ma uzasadnienie fabularne. Na hanzy można zapolować przy okazji królewskiego zlecenia, talię do Gwinta wprowadza jedna postać (co nie podoba się krasnoludom) i z tej okazji organizuje turniej, a nowy system mutacji powstał dzięki zapiskom niejakiego doktora Moreau (z pozdrowieniami dla fanów prozy H.G. Wellsa), którego siedzibę przyjdzie nam splądrować. Zgodnie ze standardem, do którego autorzy zdążyli nas przyzwyczaić, całości będą towarzyszyć świetne dialogi oraz poczucie humoru obejmujące tak niewyszukane wulgaryzmy, jak i bardziej subtelne aluzje. Za dowcipy pokroju tych z udziałem pana Wojciecha Manna oraz pani Krystyny Czubówny – czapki z głów, uśmiałem się na całego. Nie zabraknie tu klimatu rodem z powieści rycerskich, klasycznych horrorów oraz typowych dla serii przeinaczeń / interpretacji bajek i baśni (śmiem twierdzić, że w tym wydaniu jest im blisko do Fables).

Gdy znudzi nam się tułaczka po Toussaint (albo skończą cele na mapie), możemy wrócić do swojej rezydencji, odwiesić zbroję na stojak, a miecz na ścianę i podziwiać zgromadzoną kolekcję obrazów, trofeów (nie z potworów) oraz popijać wino przesłane przez osoby, którym pomogliśmy. Jeśli wątek miłosny z podstawki doprowadziliśmy do końca, towarzyszyć nam będzie wybranka. Lepszej emerytury Geralt nie mógł sobie wymyślić.

Niestety, w całym tym dobrodziejstwie inwentarza znalazło się sporo irytujących bugów. Z rzeczy, które mnie spotkały, muszę wymienić: losowe wywalanie na pulpit, brak panelu szybkiego wyboru (po naciśnięciu TABa gra spowalnia, ale panel się nie pojawia i jedynym sposobem na powrót do gry jest załadowanie ostatniego zapisu), blokowanie się na obiektach z otoczenia (w kamieniołomie zdarzyło mi się zjechać zboczem i utknąć na filarze), znikające elementy modeli (np. grzywa Płotki) oraz problemy z detekcją w wyścigu turniejowym (gdzie ścięcie głowy kukły miało dawać dodatkowy czas).

Serca z kamienia stawiały przede wszystkim na skondensowaną opowieść i klimat. Krew i wino to przygoda innego rodzaju, która co prawda nie ma tego ciężaru, ale nadrabia ów brak na wiele innych sposobów, przez co jest warta zakupu i poświęconego jej czasu. Moja ocena: 5-.

wtorek, 7 czerwca 2016

X-Men: Apocalypse

Po napisach świetnego Days of Future Past zaserwowano nam scenkę, która miała podkreślić, o jak wysoką stawkę będzie toczyła się walka w kolejnym filmie. Tak oto docieramy do Apocalypse, w którym mutanci stawią czoła najpotężniejszemu przedstawicielowi swojego gatunku, tytułowemu Apocalypse (albo En Sabah Nur, jak kto woli).

W internecie można natknąć się na dowcip, że każda trzecia część X-Men jest do chrzanu. Niestety, zestawiając ze sobą Last Stand i Apocalypse stwierdzam, iż takie dalekie od prawdy to to nie jest (przez co zaczynam się bać trzeciego Wolverine’a, choć może tutaj normę wyrobił Origins). Może trochę wyolbrzymiam, bo moim zdaniem Last Stand taki najgorszy nie jest, ale niestety Apocalypse z nim zrównał, a miejscami jest nawet gorszy…

Po kolei. W trakcie seansu dotrze do was, jak bardzo autorzy przyłożyli się do ekspozycji. Nie znając ani jednego z poprzednich filmów nie będziecie mieli problemów z połapaniem się w relacjach, motywacjach i elementach tła fabularnego. Wszystko ma ręce i nogi, jest to zdecydowanie najlepsza część filmu… trwająca prawie połowę seansu (całość to 144 minuty). Potem następuje bardzo krótka część środkowa, zaś po niej rozwleczony i rozdmuchany finał. Samo rozdmuchanie i skupienie się na wizualnym aspekcie widowiska nie przeszkadza (zakładając, że nie wadzi wam nadmiar CGI), bo to przynajmniej dobrze się prezentuje na kinowym ekranie. Szkoda tylko, że pozostałe składowe nie dają się tak jednoznacznie określić.

Największy bałagan panuje w postaciach. En Sabah Nur – bardzo charyzmatyczny i jasno nakreślony łotr. Jednak tylko do czasu, gdy zacznie zbierać łomot. Jego wkurzenie nie przekonuje, a scena ze zwiastuna, w której rośnie, została użyta w rozczarowującym kontekście. Magneto – jego wątek jest najbardziej wyrazisty, ale jako taki stanowi powtórkę z poprzednich filmów i w rezultacie marnuje czas, który można było przekazać nowym postaciom. Psylocke – jeden z jeźdźców apokalipsy, jej rola sprowadza się do kilku scenek akcji i bycia eye-candy dla fanów. Angel – kompletnie różniący się od swojego komiksowego oryginału i, o dziwo, posiadający jeszcze mniej osobowości niż jego odpowiednik z Last Stand. Quicksilver – powtarzający swój popis z Days of Future Past, ale w najważniejszym momencie fabularnym zostaje olany. Mystique – coraz mniej osobowości, coraz więcej Jennifer Lawrence i coraz bardziej wybielane zachowanie. W obecnej formie jest to postać nudna nawet w zestawieniu z dwoma poprzednimi odsłonami, a do Rebecci Romjin tym razem nawet nie ma co porównywać. Nowe wersje Storm, Cyclopsa, Jean Grey oraz Nightcrawlera wypadły dobrze. Sprawili się także Xavier i Beast.

Tu dochodzimy do jeszcze jednej osoby, której obecność mogę zespoilować, jeśli ktoś nie widział jednego ze zwiastunów, więc powiem tylko: bardzo udane cameo jako takie, ale całego segmentu, który je zawiera, mogłoby wcale nie być. Ten fragment filmu stanowi też przykład tego, że nacisk na poszczególne wątki jest nierówny i niektórym poświęcono zdecydowanie za dużo czasu. Owszem, ilość fanservice jest ogromna, a z furtek na rozwinięcie poszczególnych historii w potencjalnych sequelach można zrobić drinking game, ale jeśli mają one przypominać Apocalypse, to może pora zakończyć serię? Kolejnym problemem, jaki mam z tym filmem, jest właśnie fakt przedwczesnego postawienia Apocalypse przeciwko bohaterom. Po stronie Xaviera walczy na początku tylko dwójka weteranów: Beast i Mystique, reszta to świeżaki, których zadaniem jest stawić czoła najpotężniejszemu mutantowi, jaki istniał… Tym samym zapowiedziany kolejny łotr (scena po napisach) ma się nijak do En Sabah Nura, choć też solidnie mieszał w komiksach. Dla mnie to taka sama bzdura, jak Smallville, gdzie Clark zmierzył się z takimi typami jak Doomsday jeszcze zanim został Supermanem, albo gdyby Strażnicy galaktyki walczyli w finale z Thanosem, a w sequelu z Ronanem.

Całe szczęście, że seans się nie dłuży (mimo iż do krótkich nie należy) i jeśli wybrać się na niego tylko z powodu demolki, która wygląda sensownie na dużym ekranie, można dać filmowi szkolne 4. Jednakże jako widowisko o X-Men nie robi już takiego wrażenia. Z tego powodu moja ocena: 3+.

P.S. Tym razem nawet na 3D nie będę narzekał. To dla odmiany prezentuje się w porządku.