niedziela, 9 czerwca 2024

Boogeyman (2005)

Po raz pierwszy Boogeymana oglądałem na studiach. Jakimś cudem oglądany w niedalekim odstępie Darkness Falls spodobał mi się bardziej, zaś po latach to Boogeyman bije DF na łeb. Sęk w tym, że to nie jest trudne, a sam Boogeyman robi tyle samo dobrze, co źle.

Standardowo: główny bohater za młodu był świadkiem, gdy główny zły zrobił kuku jego ojcu. Po latach życia z różnymi dziwactwami i nawykami koleś musi wrócić w rodzinne strony, gdzie dogania go jego przeszłość.

Pierwsze, co się rzuci w oczy, to tempo opowieści. Pomimo tego, iż Boogeyman trwa mniej więcej tyle samo, co Darkness Falls, DF zdaje się zapierdzielać na złamanie karku, podczas gdy Boogeyman jest tak powolny, że seans sprawia wrażenie dwa razy dłuższego. To wrażenie jest spowodowane tym, w jaki sposób autorzy próbują nas straszyć. W przeciwieństwie do głośnego, nachalnego i wypchanego po brzegi jump scare’ami Darkness Falls, Boogeyman robi powolny, subtelny wstęp do każdej strasznej sceny. Wiele ujęć jest statycznych, muzyka buduje nastrój, jest kapitalnie! Aż do właściwego momentu straszenia, wtedy jedynym patentem, jaki serwują autorzy, jest trzęsąca się i obracająca chaotycznie kamera, jakby kamerzysta za każdym razem dostawał apopleksji… Mówię serio – to nie jest wybiórcze, to ma miejsce w KAŻDEJ domyślnie strasznej scenie… Przez to szybko dostałem znieczulicy i nie potrafiłem się wczuć nawet w tę odrobinę klimatu, jaki próbowano stworzyć.

Następną ofiarą takiego niezdecydowania jest wątek głównego bohatera. W filmie istnieje wiele momentów, które sugerują, iż Tim może być zwyczajnie szurnięty, że wszystkie jego wizje są spowodowane traumą z dzieciństwa, zaś jego rodzice wcale tacy idealni nie byli. Niestety, jeśli w dowolnym momencie wahacie się, czy tak jest naprawdę, autorzy raz dwa rozwieją wasze wątpliwości sceną, w której ktoś inny niż Tim pada ofiarą. Zmarnowany potencjał.

Kolejnym problemem jest sam antagonista. Niby zło nie zawsze musi mieć jakieś uzasadnienie. Czasem po prostu jest, a protagonista ma pecha, że na nie wpadł. Gdyby tylko zastosowano ten schemat w całości… W końcowym starciu złol przybiera postać kilku obiektów z dzieciństwa Tima. Dlaczego? Nie wiadomo. Dlaczego rozwalenie ich spowodowało pokonanie typa? Też nie wiadomo. Ba, sama konfrontacja jest taką samą próbą straszenia, jak pozostałe. Przez co kończy się raz dwa, bohater stwierdza, że stwora już nie ma, napisy i scena po nich (nic nie wnosząca). WTF?!

Seans Boogeymana to istna sinusoida. Na każdy moment, w którym dzieje się coś fajnego, przypada psujący go finał. Nie pomagają mniej lub bardziej znane nazwiska (Lucy Lawless, Emily Deschanel). Można spróbować zrobić nasiadówkę, na której zbiorowo narzekacie na film, ale tak poza tym powinien on być gdzieś na końcu listy rzeczy do obejrzenia. Nie jest tragicznie, ale do dobrego też trochę brakuje. Moja ocena: 3-.

niedziela, 2 czerwca 2024

Darkness Falls (2003)

Ten film po raz pierwszy widziałem na studiach. Żeby było śmieszniej, oglądałem go w niewielkim odstępie od Boogeymana (2005). W pewnym sensie oba tytuły są do siebie podobne – wykorzystują opowieści dla dzieci w sposób mroczny i krwawy, ale sam pomysł to za mało.

W przypadku DF głównym złolem jest lokalna (dla tytułowej miejscowości) wariacja na temat wróżki zębuszki, która, jeśli ktoś ją zobaczy, zamiast grzecznie spać, rozprawia się krwawo ze swoim podglądaczem. Główny bohater, Kyle Walsh, przeżył taką masakrę, ale jego rodzina już nie. Gdy po latach jego młodzieńcza miłość zwraca się z prośbą o pomoc, bo jej podopieczny zmaga się z podobnym problemem, Kyle wraca, by wyrównać rachunki.

Lata temu DF zrobił na mnie wrażenie, ale ponowny seans mocno zweryfikował opinię o tym filmie. Po pierwsze – jest on typowym przedstawicielem tamtej dekady: głośnym, szybkim, tanim i niespecjalnie efekciarskim. Całe straszenie opiera się o tzw. jump scares, które oprócz found footage są moim drugim nielubianym patentem w horrorach. W związku z czym jak tylko uodpornicie się na skoki głośności dźwięku, będziecie się nudzić na seansie.

Nie pomaga też fakt, że oprócz samej idei wróżki (a i to nie dla wszystkich) nie ma w tym tytule nic oryginalnego. W historii pochodzenia antagonistki da się znaleźć porównania z Freddym Kruegerem. Motyw z dzieciakiem, które obwinia się o coś, zniknięcie i powrót po latach może przywodzić na myśl Freddy vs. Jason. Takich dupereli znajdzie się tu więcej i naprawdę ciężko nie odnieść wrażenia, że autorzy po prostu pozbierali do kupy wszystko, co im przyszło do głowy, wrzucili do scenariusza i pomyśleli: jakoś to będzie.

Jeśli Darkness Falls ma czymś straszyć, to będzie to aktorstwo. Takiego drewna nawet w tym gatunku dawno nie widziałem. Na początku niespecjalnie zwraca się na to uwagę, ale jak tylko akcja przeskoczy do okresu dorosłości bohaterów, a my uodpornimy się na jump scares, wtedy zaczynamy krzywić się na dialogi. Muzyka doskonale… pokazuje, w której dekadzie nakręcono film i tylko tyle. I podobnie jak udźwiękowienie związane ze straszeniem jest za głośna.

Legenda stojąca za wróżką i może drobiazgi typu zęby sypiące się po opadnięciu maski lub jedno-dwa niezłe ujęcia można uznać za warte uwagi. Ale nawet na raptem 90-minutowy seans to za mało, by marnować czas. Jeśli ktoś dopiero zaczyna swoją przygodę z horrorami, niech lepiej przyswoi sobie klasyki pokroju Egzorcysty lub nawet Piątku 13-ego. Dopiero gdy zechce zobaczyć, jak wygląda słaby przedstawiciel gatunku, może odpalić Darkness Falls na próbę. Moja ocena: 1+.

niedziela, 26 maja 2024

Sting (2024)

Na zwiastun tego filmu trafiłem całkiem przypadkowo. Uświadomił mi, że minęło sporo czasu, odkąd oglądałem jakiś horror o potworze. A że pająkami straszy się dość łatwo (nawet w przypadku osób, które jakoś specjalnie pająków się nie boją), liczyłem na choć odrobinę klimatu.

Żeby nie bawić się w jakieś wymyślne tłumaczenia na temat tego, dlaczego pająk jest wielkości psa – przybył z kosmosu. Zajęła się nim małolata, która chciała mieć zwierzątko, ale że to nie E.T, zwierzątko zaczęło wżerać innych mieszkańców budynku i zrobił się problem.

Niby człowiek wie, że po takim tytule, gatunku i założeniach nie należy spodziewać się zawiłości fabularnych Memento, ale żeby dostać same niewyszukane i przewidywalne klisze? Film stara się dosłownie w jednym wypadku wprowadzić jakiś zwrot akcji/zaskoczenie, ale jego rozwiązanie podaje bardzo szybko i na tacy. Kolejność ofiar da się ustalić prawie od razu (z możliwą wtopą z dwoma postaciami). Do tego powodzenia wszystkim kinomanom, żeby główny wątek nie skojarzył się z Little Shop of Horrors, finał z pierwszym Terminatorem, a ostatnia scena z amerykańską Godzillą z 1998 (bez której zakończenie jest przesłodzone tak bardzo, że zahacza o film familijny). To są tylko te największe skojarzenia. Całkowita liczba jest dużo większa.

Nie żeby Sting nie miał żadnych zalet. Sceny z pająkiem zrealizowano przyzwoicie. Do tego stopnia, iż widzowie z arachnofobią odpuszczą seans prawdopodobnie już na etapie zwiastuna. Scenografia, oświetlenie i efekty specjalne tworzą może niezbyt oryginalny, ale jednak solidny klimat. Atmosferę izolacji i zaszczucia potęguje pokazywana co jakiś czas śnieżyca. Aktorsko nie będzie to pierwsza liga (ani pewnie nawet trzecia), lecz jednocześnie nikt nie ciągnie widowiska w dół.

Jest szansa, iż Sting spodoba się początkującym miłośnikom horrorów. Weterani gatunku raczej będą się nudzić. No chyba że zrobią sobie pijacką grę, w której wychyla się kielonek za każdym razem, gdy na ekranie pojawi się coś wtórnego (przy czym z góry uprzedzam, że dość szybko może to doprowadzić do zatrucia alkoholowego). Ja niestety zaliczam się do kategorii osób, które już ciężko zaskoczyć lub zadowolić, przez co przez jakieś 2/3 seansu nudziłem się. Moja ocena: 3-.