środa, 14 grudnia 2011

In death, there are no accidents, no coincidences, no mishaps and no escapes.

Tytuł wpisu o tyle ironiczny, że prędzej czy później ktoś z bohaterów tych filmów daje radę uciec (a przynajmniej tak mu się wydaje). W ogóle ciężko mi podpiąć tę serię pod jakiś konkretny gatunek. Określa się ją jako horror, ale sam przebieg akcji (taki sam w każdej odsłonie) to klasyczna formuła slasherowych serii. Tylko tu z kolei określenie nie pasuje, bo w filmach nie ma wyraźnego antagonisty pokroju psychola z maczetą, którego można pokonać (choć jak ktoś chce, to może obwiniać postać graną przez Tony’ego Todda, skubaniec wie zdecydowanie za dużo, by to był przypadek ;] ). Ponadto absurdalność niektórych śmierci bawi do tego stopnia, że jestem skłonny traktować te filmy jak komedie. Zresztą nie byłaby to pierwsza seria produkcji New Line Cinema, która po pierwszej (poważnej) części sequele potraktowała ulgowo. Za przykłady niech posłużą serie Critters i A Nightmare on Elm Street. Takich filmów nie ocenia się pod kątem zawiłości fabularnych, czy aktorstwa, co najwyżej realizacji technicznej oraz pomysłowości w kwestii scen śmierci. Z takim nastawieniem nie pozostaje nic innego, jak chwycić torbę popcornu, butelkę coli i rozkoszować się odmóżdżającą masakrą.


Final Destination

Alex ma dziwne przeczucie, że coś złego stanie się w trakcie wycieczki do Francji. W samolocie zasypia na moment. Podczas tej drzemki śni mu się, że samolot wybucha zaraz po starcie. Po obudzeniu stara się ostrzec wszystkich, ale niespecjalnie mu to wychodzi, a w wyniku bójki z innym uczniem, zostaje usunięty z pokładu (wraz z kilkoma dodatkowymi osobami). Niedługo potem samolot startuje i eksploduje, jak we śnie. Wbrew pozorom to wcale nie oznacza, że grupa nastolatków, którzy nie polecieli, jest bezpieczna. Dopiero teraz zaczyna się ich walka o przetrwanie.

Jako że to pierwsza część w serii, można jej wiele wybaczyć. Ba, można nawet docenić za to, że stara się stworzyć jakiś nastrój grozy. Tylko jak już wspomniałem, ten ostatni jest niweczony przez absurdalność niektórych zgonów (choć same sceny starają się zachować jakimś minimalizm, w którym twórcy jakby eksperymentowali, na ile mogą sobie pozwolić). To trochę tak, jakby przy okazji każdego z nich oglądać w działaniu mechanizm z gry planszowej Mouse Trap z ludźmi zamiast gryzonia.

Ogólne wrażenia? Niezły start serii i obowiązkowa pozycja przed obejrzeniem sequela. Ocena: 3+, plus za scenę, w której Alex maksymalnie zabezpiecza swoje otoczenie, by uchronić się przed wypadkami, a przy okazji niejako śmieje się z samych założeń swojej sytuacji.


Final Destination 2

19-stoletnia Kimberly wybiera się z paczką swoich znajomych na wycieczkę. Podczas postoju w korku ma wizję podobną do snu Alexa z pierwowzoru. Oczywiście jak tylko wizja zaczyna się ziszczać, dziewczyna panikuje, ale dzięki temu ratuje kilka żywotów. Jak tylko ludzie ocaleni przed karambolem giną jeden po drugim, Kimberly kontaktuje się ze znaną z pierwszej części Clear Rivers – jedyną osobą, która rok wcześniej przeżyła podobną historię (Alexa wykończono offscreen).

Tutaj już widać, że autorzy doszli do wniosku typu: fuck it, idziemy na całość. Od pierwszej kraksy na drodze, przez śmierć od drabiny przeciwpożarowej, po akcję z ręką w ostatniej scenie – tego się po prostu nie da traktować serio. Sceny zgonów są naprawdę efekciarskie. Pseudo straszną muzykę wprowadzono tu chyba tylko jako formalność, bo nastroju grozy w tym filmie w ogóle nie ma. Jako urozmaicenie wprowadzono nową zasadę (poza kolejnością ginięcia i omijania kolejki w przypadku uzyskania pomocy): jeżeli w trakcie gry Śmierci pomoże się w stworzeniu nowego życia – wszystkim zostanie odpuszczone. A tak poza tym FD2 znakomicie nadaje się na wieczór filmowy przy piwie i chipsach. Moja ocena: 4.


Final Destination 3

Trójka rozgrywa się 5 lat po wydarzeniach z drugiej części. Wendy wraz z przyjaciółmi świętuje koniec szkoły średniej. Tuż przed wejściem na rollercoaster ma wizję tego, jak się owa przejażdżka zakończy. Tutaj następuje schemat: panika – grupa nastolatków zostaje wyprowadzona – ta sama grupa jest powoli wykańczana. Tym razem zwiastunem pechowych wydarzeń mają być obiekty uchwycone na zdjęciach poszczególnych osób. Jest to motyw o tyle zabawny, że głównej bohaterce udaje się dopatrzeć podobnych ostrzeżeń w związku z Abrahamem Lincolnem i WTC.

Nie kumam, dlaczego po przekoloryzowanej części drugiej zdecydowano się stonować wypadki, a całemu filmowi na siłę wcisnąć grozę przynajmniej na poziomie jedynki. Zabieg ten sprawia, że film się wlecze i nie bawi jak poprzednik. Jest kilka zgonów, które wydają się być niemal tak spontaniczne, jak ten z pociągiem z jedynki, lub z grillem z dwójki, ale giną w natłoku sztampy. Najnudniejsza odsłona do tej pory. Moja ocena: 2+, gdzie plus należy się za te „spontaniczne” zgony oraz te, na które kilku kretynów zwyczajnie sobie zasłużyło. Tak czy siak oglądać tylko w ramach maratonów, w przeciwnym razie unikać.


The Final Destination

Dobra, daruję sobie opis fabuły, bo i tak mamy powtórkę z rozrywki. Jedyna różnica – zaczyna się od toru wyścigowego.

Jasna cholera, śmiałem się długo i głośno. O takie widowisko mi chodziło przy okazji poprzedniej odsłony: sztuczne, naiwne, absurdalne! Sceny śmierci są o wiele bardziej złożone od tych z trójki. Nie ma to nic wspólnego z realizmem, ale przecież nie takie jest założenie tej serii. Żeby było ciekawiej wśród zgonów, do których fabuła dąży powoli znajdą się też szybkie i nieoczekiwane. Fakt, że te nieoczekiwane widzieliśmy już w poprzednich odsłonach, ale tutaj zostały wmontowane na tyle dobrze, że jest szansa na zaskoczenie.

Jeżeli miałbym się do czegoś przyczepić, to do trzech drobiazgów. Po pierwsze: kompletny brak Tony’ego Todda (był w 1-2, w trójce podkładał głos, tutaj nic). Po drugie: naprawdę idiotyczny tytuł. Jest to pomysł tak samo poroniony, jak w przypadku czwartej części Szybkich i wściekłych. Może ktoś planował ten film jako zamknięcie serii, gdyż opening zawiera sceny z trzech poprzednich, ale tak się nie stało. Zabawne jest to, że tłumacze z wielu krajów olali takie podejście do sprawy i w tłumaczeniu tytułu dorzucili czwórkę od siebie. Tak więc w Polsce mamy na pudełku chronologiczne: Oszukać przeznaczenie 4. Po trzecie (i najważniejsze wśród zarzutów): jakość efektów specjalnych. Ujęcia ze zbliżonymi ranami są tak paskudnie zrobione, jakby grafika pochodziła ze wstawek CGI z gier z końcówki lat ’90.

Moja ocena: 4-. Polecam przede wszystkim osobom, które lubiły drugą część oraz takim, co są świadome, że nie o realizm w tej serii chodzi.


Final Destination 5

Numer przy tym tytule jeszcze bardziej uwydatnia kretynizm z tytułem poprzedniej części. Ba, po napisach końcowych jesteśmy raczeni odliczaniem od 5 do 1 i tam widnieje normalne Final Destination 4 (po samym odliczaniu następuje montaż wybranych śmierci ze wszystkich poprzednich części).

Sam film zaczyna się całkiem miłą dla oka wejściówką CGI nastawioną na efekty 3D. Co prawda na DVD tego 3D się nie uświadczy, ale i tak fajnie wygląda. Rozmiar pierwszej masakry naprawdę może zrobić wrażenie. 3D, podobnie jak w siódmej Pile, sprowadza się do rzucania różnymi elementami otoczenia/ciała w stronę ekranu, ale i tak prezentuje się lepiej, niż podobny zabieg z czwartego FD.

O ile wypadki mają ten kiczowaty wydźwięk, co części nr 2 i 4, o tyle sama historia stara się być poważna i przygnębiająca do przesady. Prawdopodobnie wlokłaby się niemiłosiernie, gdyby nie wprowadzono nowej zasady do gry: jeśli chcesz przetrwać, musisz kogoś zabić. Podnosi to poziom napięcia, ale że tylko 1 osoba ma naprawdę negatywne nastawienie, to wiadomo kto na kogo się rzuci.

Osobną kwestią jest zakończenie. Brawo! Raz że film był wypełniony smaczkami dla fanów serii, a dwa że zakończenie dopełnia ich wizerunku. Bardzo fajny motyw, dla niego samego warto posiedzieć na seansie, co prawda gorszym niż część czwarta, ale tylko minimalnie. Moja ocena: 3+.

wtorek, 13 grudnia 2011

Never pick up a stranger.

Są takie filmy, którym naprawdę zajebiście wychodzi samotna egzystencja – 1 film, żadnej serii. Niestety światem rządzi kasa, która nie uznaje żadnych świętości, przez co z single-shotów robi się serie, później remake’i/rebooty, a na koniec serie z tych ostatnich (no tu trochę wyolbrzymiam, ale niewątpliwie byłby to mokry sen każdego producenta). Poniżej przedstawiam przykład niekorzystnego wizerunku będącego wynikiem takiego obrotu spraw.


The Hitcher (1986)

Jim Halsey podejmuje się prostego zlecenia – dostarczenia samochodu z Chicago do San Diego. Po drodze zabiera autostopowicza, który najbliższą trasę/okolicę/nadchodzące dni zamieni w piekło.

Tak w gigantycznym skrócie można opisać akcję filmu. Jest on jednym z najlepszych thrillerów, jakie oglądałem. Aktorstwo Rutgera Hauera jest rewelacyjne, muzyka powoduje dreszcze, a poszczególne ujęcia nadawałyby się na horror. Ba, pierwsza połowa filmu ma naturę niemal oniryczną – widz do końca nie jest pewien, czy główny bohater nie wymyślił sobie tego autostopowicza. Tutaj niestety następuje druga połowa, która rozwiewa te wątpliwości, robiąc z klimaciarskiej opowieści trzymający w napięciu, ale tylko thriller.

Miłośnicy thrillerów oraz Rutgera Hauera muszą obowiązkowo obejrzeć ten film. Jeśli o mnie chodzi, to gdyby nie to stonowanie atmosfery w drugiej połowie, dałbym pełne 5, zamiast tego: 4+.


The Hitcher 2: I’ve been waiting

C. Thomas Howell powraca jako Jim Halsey, który po przeżyciach na teksańskiej autostradzie wciąż miewa zwidy i koszmary. Skutkuje to przekroczeniem pewnej granicy w trakcie rutynowej akcji policyjnej. Po zwolnieniu Jim postanawia wrócić tam, gdzie się wszystko zaczęło i stawić czoła swoim strachom. Towarzyszy mu jego dziewczyna Maggie.

Oto podręcznikowy przykład kompletnie zbędnego sequela, jadącego na opinii swojego poprzednika. Miło, że pan Thomas wrócił do postaci, uwiarygodnia to jego akcje i zachowania oraz usprawiedliwia flashbacki z nim samym, ale to za mało. Postać nowego autostopowicza jest tylko i wyłącznie powielaczem akcji z poprzedniego filmu i na tym się kończy. Nie ma on nawet krzty charakteru, jaki cechował protoplastę. Wydarzenia następują po sobie, ale płynności się nie odczuwa. Brak też napięcia, ujęć, czy specyficznej muzyki tworzącej klimat.

Jeżeli ktoś ogląda wszystkie filmy o autostopowiczach mordercach, od biedy może na własną odpowiedzialność sięgnąć po The Hitcher 2. Jeśli o mnie chodzi, to odradzam. Ocena: 1+, gdzie plus należy się za niezły początek pokazujący, jak bardzo wydarzenia z #1 wpłynęły na Jima.


The Hitcher (2007)

Firma Platinum Dunes została założona przez Michaela Baya, Brada Fullera i Andrew Forma. W zasadzie w tym wypadku nazwiska podałem pro forma, bo chcę zwrócić uwagę na coś innego. Otóż firma sama w sobie jest odpowiedzialna za wiele remake’ów-niewypałów wydanych na przestrzeni ostatnich ośmiu lat. To z ich hal produkcyjnych wyszły nowe wersje Texas Chainsaw Massacre (2003), The Amityville Horror (2005), Friday the 13th (2009), A Nightmare on Elm Street (2010) oraz opisywany tutaj: The Hitcher (2007).

Historia jest niemal identyczna z pierwowzorem: nastolatek podróżuje samochodem, spotyka autostopowicza, zabiera go ze sobą i tak zaczyna się koszmar. Pierwszą zauważalną różnicą jest fakt, że młodzieniec nie podróżuje sam – jedzie z dziewczyną. Drugą różnicą i to taką, która już od samego początku wpływa na nasze nastawienie w odbiorze filmu, jest to, że zamiast budowania napięcia film stosuje metody zwykłego slashera. Najkrótsze porównanie? Jeepers Creepers + The Hitcher (1986) = The Hitcher (2007).

Najgorsze w tej wersji jest to, że w ogóle nie próbuje ona korzystać z dobrodziejstw oryginału. Nie ma strachu kreowanego przez pojedyncze ujęcia, nie ma tej niepewności w stylu: czy ta postać aby na pewno istnieje (to wyklucza obecność dziewczyny). Całość wygląda tak, jakby pomysłodawca tej wersji krzyknął: słuchajcie, w remake’u ma być ta, ta i ta scena, a z resztą róbcie, co chcecie. Moja ocena: 2, a i to tylko za starania Seana Beana.

Stieg Larsson – Dziewczyna, która igrała z ogniem

Drugi tom trylogii Millennium. Tym razem pierwsze skrzypce gra Lisbeth Salander, znana z poprzedniej książki genialna researcherka. Dziewczyna zostaje wplątana w morderstwo dziennikarza i jego partnerki, którzy zamierzali ujawnić za pomocą książki i artykułu ogromną siatkę przestępców zajmujących się traffickingiem. Na liście klientów owej grupy znajdowało się wiele osób pracujących w wymiarze sprawiedliwości – publikacja ich nazwisk wywołałaby skandal. Poza policją Lisbeth jest też ścigana przez własną, kryjącą wiele tajemnic przeszłość. Mikael Blomkvist nie wierzy w winę Salander i postanawia rozwiązać zagadkę na własną rękę.

Pierwszy tom Millennium można czytać jako pojedynczą książkę, taki single-shot, bo zakończenie nie sugeruje dalszego ciągu. Dziewczyny, która igrała z ogniem nie da się tak potraktować, trzeba znać Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet, a zakończenie zostawia nas w takim miejscu, że od razu sięga się po trzecią część. Co do samej lektury – jest trochę nierówna. Znowu mamy (tym razem 200 z 700 stron) długie budowanie fundamentów pod przyszłe wydarzenia. Potem akcja przyspiesza, by przez ostatnie 100 stron wręcz pędzić na złamanie karku. Książka ma odczuwalnie cięższą atmosferę od swojej poprzedniczki, jednak czyta się ją równie dobrze. Moja ocena: 4.

Jeżeli zaś chodzi o adaptację, to jest zwyczajnie kiepska. Przy okazji wycinania wątków pobocznych, pozbyto się sporej ilości informacji pozwalających zrozumieć pewne wydarzenia. Przez taki zabieg ktoś, kto nie czytał książek, może poczuć się zagubiony, bo wersja podstawowa filmu nie czeka na to, aż widz ogarnie poszczególne sceny, tylko leci przed siebie. Nie mam pojęcia, jak się ma do tego wersja rozszerzona. Nie bardzo rozumiem, dlaczego też zmieniono nacisk na to jak przebiega akcja. Przez większość książki obserwujemy przede wszystkim policyjne dochodzenie, do którego swoje 3 grosze dorzuca Milton Security (tutaj policja pojawia się TYLKO w rozmowach z głównymi bohaterami oraz w TV, zaś wątek firmy Armanskiego został kompletnie pominięty). Film zaś koncentruje się przede wszystkim na Mikaelu i, w stopniu mniejszym niż literacka wersja, Lisbeth. Żeby jeszcze było jeszcze dziwniej, sceny wspomnień niektórych postaci z książki zostały pokazane w filmie jako te budujące podstawę fabularną. Mógłbym tak jeszcze długo wymieniać, ale podsumuję to tylko stwierdzeniem: fabularny bałagan.

Jako film się nie sprawdza, a jako adaptacja jest jeszcze gorszy. Gdybym miał być uber wyrozumiały, to dałbym 3-, głównie ze względu na dobór aktorów (tak do starych postaci, jak i nowych) oraz świetną muzykę. Ocena dla ludzi mniej wyrozumiałych: 2. Jak ktoś polubił Noomi w roli Lisbeth, to i tak obejrzy. Pozostali niech potraktują film jako ciekawostkę.