Trzeci film z nowej serii Star Trek określanej też mianem JJ-verse. Kirk i Spock mają wątpliwości co do swojej przynależności do załogi, a samo Enterprise leci w nieznane, by odpowiedzieć na wezwanie o pomoc.
Od początku seansu w oczy rzucają się dwie rzeczy. Pierwsza: to chyba najbardziej trekowy z filmów z JJ-verse. Druga: ogląda się go jak odcinek serialu. O ile pierwsze może stanowić dobry argument za tym, by iść do kina, o tyle drugie już niekoniecznie. Dlaczego? Bo ów odcinek sprawia wrażenie wypełniacza, mało istotnego epizodu, w którym co prawda następuje rozwój postaci, ale z perspektywy całości stoimy w miejscu.
Nawet jeśli treść nam nie przeszkadza (nie licząc nijakiego antagonisty), forma już może. Zmiana na stołku reżyserskim jest zauważalna. Justin Lin co prawda nie sprawił, że Enterprise driftuje, jednak sceny akcji były dla mnie strasznie chaotyczne i nieczytelne. Ja rozumiem, że rój małych statków jest efekciarski, ale sposób, w jaki to wygląda, przypomina rozmazaną plamę. Dodatkowo większość scen dzieje się w ciemnej scenerii (kosmos, zniszczony statek, podziemia, planeta nocą), co przy ciemnych okularach 3D i słabym oświetleniu ekranu powoduje, że niewiele widać. Na deser otrzymujemy zbliżenia, które wydawały się kompletnie od czapy i wprowadzały kolejną dawkę chaosu. W rezultacie już w 1/3 filmu bolały mnie oczy i miałem serdecznie dość akcji, a przynajmniej w wersji 3D.
Podsumujmy: mamy najbardziej trekowy film w JJ-verse, ze średnią fabułą i słabym antagonistą. Aktorzy robią co mogą, żebyśmy się nie nudzili, ale prezentacja skutecznie niweluje ich działania. Dochodzi jeszcze 3D i warunki, w jakich ogląda się film. Jeśli niewiele z powyższych czynników psuje wam zabawę, STB to film na 4. Niestety, ja po swoim seansie nie jestem w stanie dać więcej niż 3+.
niedziela, 31 lipca 2016
wtorek, 19 lipca 2016
All-Star Superman
Oryginalna seria komiksowa składa się z dwunastu zeszytów. Została ogólnie uznana za jedną z najlepszych opowieści o człowieku ze stali, mimo iż nie jest taka do końca kanoniczna. Historia była napakowana akcją, ciekawymi wątkami oraz ukazywała Supermana w innym, ciekawszym świetle. Materiał idealny na film, prawda? Sam w sobie na pewno.
Pozostaje go jeszcze przełożyć na inne medium, a w tej kwestii animowany All-Star Superman zawodzi. Biorąc pod uwagę ilość materiału (12 zeszytów zawierających kilka różnych story arców) i okres (rok działalności Supermana), jaki uwzględniono w komiksach, ten tytuł nadawałby się bardziej na miniserial, niż film trwający około 76 minut. W związku z tak krótkim czasem wycięto kilka wątków, a pozostałe spłycono, przez co postać Kal-Ela wypadła tak płasko, że stereotyp harcerzyka, za jaki jest uważany, jest tu w pełni zasłużony. Widowisku nie pomagają też aktorzy, którzy brzmią, jakby na spokojnie czytali swoje kwestie niezależnie od tego, co się w filmie dzieje. Jedyne, czym All-Star Superman jest w stanie się wybronić, to pierwszorzędna animacja i wyraziste kolory.
Jeśli chcecie obejrzeć przeciętny, ale ładny film akcji z Supermanem, All-Star nadaje się do zabicia czasu. W tym wariancie zasługuje na szkolne 3. Niestety, jako że oryginalna historia ma więcej głębi i jest zwyczajnie lepsza (a do tego nie ciągnie się nie wiadomo ile), film jej tylko uwłacza. Moja ocena: 2+.
Pozostaje go jeszcze przełożyć na inne medium, a w tej kwestii animowany All-Star Superman zawodzi. Biorąc pod uwagę ilość materiału (12 zeszytów zawierających kilka różnych story arców) i okres (rok działalności Supermana), jaki uwzględniono w komiksach, ten tytuł nadawałby się bardziej na miniserial, niż film trwający około 76 minut. W związku z tak krótkim czasem wycięto kilka wątków, a pozostałe spłycono, przez co postać Kal-Ela wypadła tak płasko, że stereotyp harcerzyka, za jaki jest uważany, jest tu w pełni zasłużony. Widowisku nie pomagają też aktorzy, którzy brzmią, jakby na spokojnie czytali swoje kwestie niezależnie od tego, co się w filmie dzieje. Jedyne, czym All-Star Superman jest w stanie się wybronić, to pierwszorzędna animacja i wyraziste kolory.
Jeśli chcecie obejrzeć przeciętny, ale ładny film akcji z Supermanem, All-Star nadaje się do zabicia czasu. W tym wariancie zasługuje na szkolne 3. Niestety, jako że oryginalna historia ma więcej głębi i jest zwyczajnie lepsza (a do tego nie ciągnie się nie wiadomo ile), film jej tylko uwłacza. Moja ocena: 2+.
sobota, 16 lipca 2016
Ghostbusters (2016)
Nowa część Pogromców duchów jest potwierdzeniem, iż Sony chciałoby zarobić na jakiejś głośnej / znanej marce, ale ni cholery nie wie, jak się za to zabrać. Niby eksperymentują ze swoimi pomysłami, ale nie dają się ponieść wyobraźni za bardzo, tylko trzymają kurczowo bezpiecznych nawiązań. I w drugą stronę: niby mogliby zrobić z tego sequel lub spin-off (i nie wymagałoby to nawet zbyt wielu zmian w samym filmie), ale upierają się na reboot, który boi się być rebootem. Jeżeli ktoś ogląda filmy z naciskiem na letnie blockbustery, to na pewno wie, że da się zrestartować / kontynuować serię z sensownym uwzględnieniem jej dorobku. Za przykłady niech posłużą Star Trek Abramsa, Star Wars: The Force Awakens oraz Mad Max: Fury Road, a w przypadku gier: Mortal Kombat z 2011 (znany także jako MK9). Niestety, Ghostbusters podążają drogą filmów, które mają tyle samo wad, ile zalet, co w rezultacie daje strasznie przeciętny seans.
Fabuła. Pierwszy zwiastun rozpoczynał się słowami: 30 lat temu… Sugerowało to, że nowy film będzie miał miejsce w tym samym świecie. Byłoby to niegłupie rozwiązanie. Aktywność duchów z czasem zanikła, ale ponieważ zbliża się katastrofa, pokraki znowu uprzykrzają życie. Nawet między dwoma oryginalnymi częściami zastosowano podobny patent. Nic z tych rzeczy, dostajemy kompletnie inny świat, wszystko zaczynamy od nowa… prawie. Połowa widowiska naśladuje Ghostbusters z 1984 i są to najsłabsze sceny. Zbyt kurczowo chwytają się korzeni, zamiast delikatnie do nich nawiązywać, przez co twórcy sami narzucili sobie ograniczenie w kwestii tego, co mogą zrobić z opowiadaną historią.
Postacie. Pojęcia nie mam, czy to kwestia warsztatu aktorów, czy jednak wina scenarzystów, ale obstawiałbym tych drugich. Melissa McCarthy zachowuje się, jakby koniecznie chciała być w centrum uwagi (cały czas) i siliła się na bycie zabawną. Kristen Wiig tak bardzo brak pewności siebie, jakby nie wiedziała, czy już gra i czy komuś nie przeszkadza, że to robi. Leslie Jones ma chyba najbardziej przechlapane. W zwiastunie zaszufladkowano ją w durny sposób tekstem: wy jesteście naukowcami, ja znam Nowy Jork. W filmie postać faktycznie zna miasto. Nie na zasadzie: bo jestem „z ulicy”. Rzuca historycznymi ciekawostkami na temat miejsc i potrafi być głosem rozsądku… po czym równie nagle musi odegrać jakiś idiotyczny stereotyp. Cholera, nawet autorzy filmu z niewiadomego powodu musieli podkreślić to ostatnie tekstem w stylu: W końcu jesteśmy naukowcami… no i Patty jest z nami. Z kolei Kate McKinnon… No niechże ktoś ozłoci tę kobietę! Nieważne jak dziwaczne zachowanie jej rozpisano, pani McKinnon czuje się, jak ryba w wodzie. Praktycznie każdą scenę z jej udziałem ogląda się z przyjemnością. Na deser zostaje Chris Hemsworth, którego bohater czasami zachowuje się przesadnie głupio (np. gdy jest za głośno, zasłania oczy…), ale potrafi być naprawdę zabawny (kudos dla Chrisa, bo w roli stricte komediowej jeszcze go nie widziałem). Występy gościnne starej obsady można było sobie darować, ale skoro już są, to najsłabiej wypada Dan Aykroyd (dialog ma kompletnie od czapy), zaraz potem jest Bill Murray. Ernie Hudson był w porządku, a najlepiej wypadł Slimer oraz panie: Sigourney Weaver i Annie Potts. Antagonista był tak słaby, że na tym skończę pisanie o nim.
Reszta. Na każdy niezły, albo dobry dowcip przypada co najmniej jeden żenujący. Na każdą dobrą scenę akcji przypada jakaś spowalniająca sekwencja. Na każdy pomysł przypada jakiś brak. Przykłady? Powtarzającymi się motywami są: dostawa jedzenia oraz głupota postaci Hemswortha – i z tego da się naprawdę śmiać. Ale zaraz po tym otrzymujemy Patty wpadającą w tryb fanatyczki religijnej, który budzi zażenowanie. Sceny akcji mają się podobnie. Różnica w łapaniu duchów między GB 2016, a 1984 jest taka, jak w walce na miecze świetlne między The Phantom Menace, a A New Hope. W związku z czym każdy fragment z użyciem sprzętu Pogromców robi wrażenie. Śmiem nawet twierdzić, że scena, w której McKinnon solo rozprawia się z całą gromadą duchów, jest najlepszą w filmie (i przywodzi na myśl fragment Old Boya z młotkiem, tylko z bronią rodem ze Star Wars). Przeciwwagą takich perełek są niektóre z dialogów (kłótnia o odniesienie powiedzenia „wyszło szydło z worka” do rzeczywistości albo przenoszenie kwestii żywcem z wersji z 1984), które dałoby się skrócić, albo wręcz wyciąć. W ogóle, jeśli porównać tempo akcji, to pierwszy film zapierdziela na złamanie karku, a ten, mimo podobnej długości, potrafi wlec się niemiłosiernie. Brak tu też poczucia jakiegokolwiek zagrożenia. W GB 1984 wyraźnie nakreślono, jak poważne konsekwencje będą miały wydarzenia typu: nadejście niszczyciela, albo skrzyżowanie strumieni. W GB 2016 pomimo całego natłoku fajnych zabawek, pomysłów oraz tego, jak postacie przyzwyczajają się do swojego ekwipunku, nie ma tej zasady: nie róbcie tego / tamtego. Pada jedno nawiązanie do bodajże reaktora nuklearnego, którym można zrobić kuku, ale to tyle.
Podsumowując, bawiłem się nieźle. Gdyby ten film nie trzymał się tak kurczowo oryginału (nie marki jako takiej), a twórcy pofolgowali swojej wyobraźni, mogłoby wyjść coś lepszego. Zamiast tego mamy rollercoaster wypełniony pastelowo-neonowymi duchami i strasznie przeciętny, wakacyjny zapychacz. Moja ocena: 3.
P.S. Scena po napisach to kolejne nawiązanie, które można by sobie darować, choć fani oryginału może się uśmiechną.
Subskrybuj:
Posty (Atom)