sobota, 16 lipca 2016

Ghostbusters (2016)

Na początku uprzedzę, iż drobne spoilery mogą się pojawić w tekście, ale nie będzie to nic, co mogłoby zepsuć seans.

Nowa część Pogromców duchów jest potwierdzeniem, iż Sony chciałoby zarobić na jakiejś głośnej / znanej marce, ale ni cholery nie wie, jak się za to zabrać. Niby eksperymentują ze swoimi pomysłami, ale nie dają się ponieść wyobraźni za bardzo, tylko trzymają kurczowo bezpiecznych nawiązań. I w drugą stronę: niby mogliby zrobić z tego sequel lub spin-off (i nie wymagałoby to nawet zbyt wielu zmian w samym filmie), ale upierają się na reboot, który boi się być rebootem. Jeżeli ktoś ogląda filmy z naciskiem na letnie blockbustery, to na pewno wie, że da się zrestartować / kontynuować serię z sensownym uwzględnieniem jej dorobku. Za przykłady niech posłużą Star Trek Abramsa, Star Wars: The Force Awakens oraz Mad Max: Fury Road, a w przypadku gier: Mortal Kombat z 2011 (znany także jako MK9). Niestety, Ghostbusters podążają drogą filmów, które mają tyle samo wad, ile zalet, co w rezultacie daje strasznie przeciętny seans.

Fabuła. Pierwszy zwiastun rozpoczynał się słowami: 30 lat temu… Sugerowało to, że nowy film będzie miał miejsce w tym samym świecie. Byłoby to niegłupie rozwiązanie. Aktywność duchów z czasem zanikła, ale ponieważ zbliża się katastrofa, pokraki znowu uprzykrzają życie. Nawet między dwoma oryginalnymi częściami zastosowano podobny patent. Nic z tych rzeczy, dostajemy kompletnie inny świat, wszystko zaczynamy od nowa… prawie. Połowa widowiska naśladuje Ghostbusters z 1984 i są to najsłabsze sceny. Zbyt kurczowo chwytają się korzeni, zamiast delikatnie do nich nawiązywać, przez co twórcy sami narzucili sobie ograniczenie w kwestii tego, co mogą zrobić z opowiadaną historią.

Postacie. Pojęcia nie mam, czy to kwestia warsztatu aktorów, czy jednak wina scenarzystów, ale obstawiałbym tych drugich. Melissa McCarthy zachowuje się, jakby koniecznie chciała być w centrum uwagi (cały czas) i siliła się na bycie zabawną. Kristen Wiig tak bardzo brak pewności siebie, jakby nie wiedziała, czy już gra i czy komuś nie przeszkadza, że to robi. Leslie Jones ma chyba najbardziej przechlapane. W zwiastunie zaszufladkowano ją w durny sposób tekstem: wy jesteście naukowcami, ja znam Nowy Jork. W filmie postać faktycznie zna miasto. Nie na zasadzie: bo jestem „z ulicy”. Rzuca historycznymi ciekawostkami na temat miejsc i potrafi być głosem rozsądku… po czym równie nagle musi odegrać jakiś idiotyczny stereotyp. Cholera, nawet autorzy filmu z niewiadomego powodu musieli podkreślić to ostatnie tekstem w stylu: W końcu jesteśmy naukowcami… no i Patty jest z nami. Z kolei Kate McKinnon… No niechże ktoś ozłoci tę kobietę! Nieważne jak dziwaczne zachowanie jej rozpisano, pani McKinnon czuje się, jak ryba w wodzie. Praktycznie każdą scenę z jej udziałem ogląda się z przyjemnością. Na deser zostaje Chris Hemsworth, którego bohater czasami zachowuje się przesadnie głupio (np. gdy jest za głośno, zasłania oczy…), ale potrafi być naprawdę zabawny (kudos dla Chrisa, bo w roli stricte komediowej jeszcze go nie widziałem). Występy gościnne starej obsady można było sobie darować, ale skoro już są, to najsłabiej wypada Dan Aykroyd (dialog ma kompletnie od czapy), zaraz potem jest Bill Murray. Ernie Hudson był w porządku, a najlepiej wypadł Slimer oraz panie: Sigourney Weaver i Annie Potts. Antagonista był tak słaby, że na tym skończę pisanie o nim.

Reszta. Na każdy niezły, albo dobry dowcip przypada co najmniej jeden żenujący. Na każdą dobrą scenę akcji przypada jakaś spowalniająca sekwencja. Na każdy pomysł przypada jakiś brak. Przykłady? Powtarzającymi się motywami są: dostawa jedzenia oraz głupota postaci Hemswortha – i z tego da się naprawdę śmiać. Ale zaraz po tym otrzymujemy Patty wpadającą w tryb fanatyczki religijnej, który budzi zażenowanie. Sceny akcji mają się podobnie. Różnica w łapaniu duchów między GB 2016, a 1984 jest taka, jak w walce na miecze świetlne między The Phantom Menace, a A New Hope. W związku z czym każdy fragment z użyciem sprzętu Pogromców robi wrażenie. Śmiem nawet twierdzić, że scena, w której McKinnon solo rozprawia się z całą gromadą duchów, jest najlepszą w filmie (i przywodzi na myśl fragment Old Boya z młotkiem, tylko z bronią rodem ze Star Wars). Przeciwwagą takich perełek są niektóre z dialogów (kłótnia o odniesienie powiedzenia „wyszło szydło z worka” do rzeczywistości albo przenoszenie kwestii żywcem z wersji z 1984), które dałoby się skrócić, albo wręcz wyciąć. W ogóle, jeśli porównać tempo akcji, to pierwszy film zapierdziela na złamanie karku, a ten, mimo podobnej długości, potrafi wlec się niemiłosiernie. Brak tu też poczucia jakiegokolwiek zagrożenia. W GB 1984 wyraźnie nakreślono, jak poważne konsekwencje będą miały wydarzenia typu: nadejście niszczyciela, albo skrzyżowanie strumieni. W GB 2016 pomimo całego natłoku fajnych zabawek, pomysłów oraz tego, jak postacie przyzwyczajają się do swojego ekwipunku, nie ma tej zasady: nie róbcie tego / tamtego. Pada jedno nawiązanie do bodajże reaktora nuklearnego, którym można zrobić kuku, ale to tyle.

Podsumowując, bawiłem się nieźle. Gdyby ten film nie trzymał się tak kurczowo oryginału (nie marki jako takiej), a twórcy pofolgowali swojej wyobraźni, mogłoby wyjść coś lepszego. Zamiast tego mamy rollercoaster wypełniony pastelowo-neonowymi duchami i strasznie przeciętny, wakacyjny zapychacz. Moja ocena: 3.

P.S. Scena po napisach to kolejne nawiązanie, które można by sobie darować, choć fani oryginału może się uśmiechną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz