Kolejny film o Rosomaku za mną (albo pierwszy, jeśli ktoś nie uznaje Origins). Logan uratował pewnego oficera – Yashidę - w trakcie bombardowania Nagasaki. W cholerę czasu później, leciwy i umierający Yashida zaprasza Logana do siebie, by się „pożegnać”. Zaraz potem gówno trafia w wentylator i mamy nasz film.
Nie da się mówić o tym obrazie, nie wspominając o Origins (sorry, ortodoksi). Najważniejsza różnica to ta, że akcja w The Wolverine nie skacze i nie zostawia tylu dziur fabularnych. Od momentu przeniesienia się do współczesności mamy ciągłą akcję, z dobrze dobraną liczbą niedopowiedzeń i elementów znanych z komiksów. Do tego w przeciwieństwie do Origins (a w zasadzie i do większości ostatnio wydanych adaptacji komiksów) film ma mniej akcji, a jej efekciarstwo (w zasadzie nie licząc ostatniej sceny starcia z Silver Samuraiem) jest dużo bardziej stonowane. Taka kombinacja sprawia, że przez film się dosłownie przelatuje (w wersji dla fanów tego typu rozrywki), lub przynajmniej nie męczy (dla pozostałych). Do tego jest to wreszcie pełnoprawny sequel wydarzeń z X-Men 3.
Niestety przez cały czas towarzyszyło mi uczucie, że jest ok, ale dupy nie urywa. The Wolverine to dobra, rzemieślnicza robota, ale właśnie poza tym wrażeniem, że ot, mamy kolejny film na podstawie komiksu, nic więcej nie ma. W moich oczach ocenę cholernie mocno windują: a) wspomniane stonowanie akcji, b) ryzykowna decyzja dot. samej postaci Logana z końcówki filmu, c) scenka w środku napisów końcowych (co do której mam nadzieję, że słusznie zapowiada, iż teraz autorzy serii myślą długofalowo, a nie, żeby ten konkretny film zarobił, a potem się zobaczy). Tradycyjnie odradzam seans 3D. Byłem na zwykłym pokazie filmu i niczego nie straciłem. Moja ocena: 4-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz