Dzięki dostępności Netflixa w Polsce byłem w stanie zrobić maraton przez drugi sezon praktycznie w ciągu doby od premiery. Ze wstępnych wrażeń/recenzji, jakie miałem okazję znaleźć przed seansem, rysował mi się bardzo pozytywny obraz widowiska. W zasadzie z wieloma argumentami jestem w stanie się zgodzić, ale jednak sporo zależy od podejścia i oczekiwań. Więcej, niż się o tym pisze.
Po aresztowaniu Kingpina Nowy Jork stał się istnym polem bitwy dla organizacji starających się przejąć schedę po nim. Oprócz Daredevila na arenie działa nowy zawodnik, który nie wyznaje zasad Matta i zabija przestępców. Jakby tego było mało, przeszłość Murdocka upomina się o niego i daje do zrozumienia, że ten rozdział jego życia nie został jeszcze zakończony.
Jeśli ktoś oglądał zwiastuny, to wie, że pojawią się Punisher i Elektra. Paradoksalnie – to nie są największe niespodzianki, więc nie ma co się obawiać spoilerów. Konstrukcję sezonu da się podzielić na 3 główne segmenty: wątek Punishera, wątek sądowy (stanowiący też przejście od pierwszego do trzeciego), wątek Elektry. Tak więc z założenia dzieje się dużo więcej, niż w pierwszym.
Co mi się podobało. Wątek Punishera. Pierwsze odcinki, gdy Frank robi swoje, a my nie widzimy nawet jego twarzy, przypominają nastrojem przedstawienie Kingpina z pierwszego sezonu. Cholera, jedna ze scen mogłaby spokojnie być częścią pierwszego Terminatora. A jako że mamy współczesnego Punishera z krwi i kości, zauważalnie wzrosła też ilość rzezi na ekranie. Jest to brutalna interpretacja postaci, której (jeśli porównywać ją do poprzednich filmowych odsłon) najbliżej chyba do wersji z Punisher: War Zone z 2008 roku. Na szczęście w przeciwieństwie do tego ostatniego, tu przemoc nie jest tak groteskowa. Świetne są też konsekwencje akcji z poprzedniego sezonu. Na początku myślałem, że będą wspomniane tylko w dialogach. Ku mojemu zdziwieniu – mamy wszystko pokazane i rozwinięte naprawdę sensownie, choć nie od razu. Aktorsko jest, jak zwykle, bardzo dobrze. Kudos przede wszystkim dla Eldena Helsona, grającego Foggy’ego Nelsona, który stara się nie zwariować do reszty w tym całym bałaganie.
Co mi się średnio podobało. Środkowy segment. Akcja zauważalnie spowalnia. Sądowa drama jest logicznym rozwinięciem (w końcu Nelson & Murdock to firma prawnicza), ale mimo to przeszkadzała mi. W przypadku każdego superbohatera jest tak, że na początku stara się on pogodzić życie prywatne z bohaterskim. Jednak w miarę upływu czasu autorzy przeważnie olewają sobie to pierwsze, bo a) to znaczy, że postać radzi sobie, b) widzowie przyszli tu dla alter ego. Autorzy DD zrobili jakby odwrotnie. Zamiast zmniejszyć udział życia prywatnego Matta, dali go dużo więcej, przez co odniosłem wrażenie, że te odcinki miejscami wloką się. Jednak wykorzystano to także do wprowadzenia Elektry (o czym poniżej) oraz rozwinięciu tła fabularnego Franka.
Co mi się nie podobało. Wątek Elektry. Zwyczajnie nie przekonał mnie. Sama Elektra była zrealizowana świetnie, a chemia między nią i Mattem jest rewelacyjna, ale powód, dla którego jest w serialu, niekoniecznie. Choć to kwestia gustu. Tyle dobrego, że wreszcie dowiadujemy się czegoś więcej o tej wojnie, o której Stick wiecznie truł. Ponadto pierwszy sezon był bardziej przyziemny, jednolity i skupiony na mniejszej liczbie tematów. Drugi stara się poszerzyć horyzonty, fundując przy tym jazdę kolejką górską, co nie każdemu będzie odpowiadać. No i na koniec taki mały prztyczek ode mnie: brak większych gościnnych występów obsady Jessici Jones, załapała się tylko Carrie-Ann Moss (po ostatnim odcinku DD można zobaczyć teaser kolejnej serii: Luke Cage).
Podsumowując, Daredevil to nadal dobry serial, choć ten sezon, zwłaszcza od połowy, oglądało mi się nieco gorzej. Moja ocena: 4+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz