poniedziałek, 7 marca 2011

Mirror, mirror on the wall...

Mirrors

Po obejrzeniu tego filmu czułem się, jak po przeczytaniu niektórych książek Mastertona – What the fuck just happened? Przyznaję, jeśli idzie o horrory z najgłupszym pomysłem na opętany/morderczy przedmiot, to moim faworytem pozostała Maglownica. Zaś najgłupszym pomysłem w kategorii mordercze istoty są Ślimaki. Nie, żadnego z tych tytułów nie wymyśliłem. Te filmy naprawdę istnieją.

Wróćmy jednak do tytułowych luster. Podobnie jak w książkach Mastertona, fabuła nie ceregieli się z budowaniem tajemnicy odnośnie morderstw. Już pierwszy pokazany zgon nie pozostawia złudzeń, że film będzie próbował stworzyć wyścig z czasem, a nie walkę z uber potężnym wrogiem. Ofiarą, nad którą zło będzie się pastwić, jest były detektyw grany przez Kiefera Sutherlanda. Ben (bo tak się ów bohater nazywa) zawiesił działalność z powodu wyrzutów sumienia po zastrzeleniu człowieka. Popadł przez to w alkoholizm, rozstał się z żoną, potem poszedł na odwyk, by na koniec złapać pracę stróża nocnego pilnującego spalonego centrum handlowego. Jedynymi przedmiotami, które przetrwały pożogę, są lustra. Już w trakcie pierwszej nocy dzieją się takie jaja, że normalnego człowieka wgoniłyby prosto do psychiatryka.

I to jest właśnie problem tego filmu – widza to nic nie obchodzi. Co z tego, że Ben miał problemy z alkoholem i przeżył traumę? Te informacje pojawiają się w jednej rozmowie i już od tej pory mamy na słowo wierzyć, że może naprawdę Ben popada w szaleństwo? To po kiego grzyba ten wstęp z mordowaniem innej osoby? To samo następuje później – postać Sutherlanda szuka sposobu na pokonanie luster, a tymczasem jego rodzina ‘walczy o przetrwanie’. I znowu – co mnie to obchodzi? Zanim zaczęła się ta cała ‘dramatyczna’ walka, rodzinkę widziałem w filmie 2 razy, a i to praktycznie przelotem.

Wizualnie jest w porządku, zwłaszcza sceny ‘zwiedzania’ centrum handlowego nocą przypadły mi do gustu. Oprawa dźwiękowa spełnia swoją rolę, ale nic ponad to.

Ogólne wrażenie jest takie, jakby ktoś chciał na nowo napisać Lśnienie Stephena Kinga, używając do tego stylu Mastertona. Efekt? Paskudny. Ode mnie 2 w skali szkolnej (byłoby 1, gdyby nie całkiem efekciarska scena z wyrywaniem żuchwy oraz końcówka, która pomimo przewidywalności, przeczy trendom Hollywood).


Mirrors 2

...
Nie mam zielonego pojęcia, dla kogo ten film został zrobiony. Lubię kiczowate horrory, ale nawet one muszą spełniać jakieś kryteria danego gatunku, czy konwencji. Mirrors 2 nie ma ani jednego elementu, który mógłby się spodobać.

Zaczyna się od wypadku samochodowego, po którym główny bohater (w tej roli Nick Stahl) zaczyna widzieć dziwne rzeczy w lustrach. Dodatkowo zostaje on stróżem nocnym w najnowszym budynku Mayflower, do którego udało się dostarczyć jedno z oryginalnych luster ze spalonego gmachu z pierwszej części.

Co mi się nie podobało? Wszystko. Po pierwsze: jakim cudem to lustro ocalało? Po drugie: już w pierwszym filmie było wyjaśnione, że to nie lustra same w sobie były winne tych wydarzeń, więc dlaczego tutaj zwala się to na kombinację pierwszy lepszy duch plus lustro? Po trzecie: jak na slasher to mało tu śmierci. Po czwarte: jak na film o mszczącym się duchu, to do pięt nie dorasta produkcjom azjatyckim. Po piąte: scena z pierwszym stróżem to niemal bezczelna kopia pomysłu z pierwszego filmu. Po szóste: ów stróż zapłacił swoją cenę i do końca filmu niejako odpokutował swoje grzechy, więc ostatnia scena nie ma w ogóle sensu. Jedyną zaletą, jakiej jestem w stanie się doszukać, jest długość seansu: 30 minut mniej niż poprzednio. Ode mnie 1, omijać szerokim łukiem.


W trakcie szukania posterów do wyżej opisanych filmów znalazłem też informację, że oryginalny pomysł na mordercze lustra pochodzi z Korei, a sam film (Into the Mirror) został nakręcony w 2003. Jeśli uda mi się obejrzeć, to na pewno coś w tej kwestii napiszę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz