Gdy we Flashu pojawili się Hawkman, Hawkgirl oraz Vandal Savage, liczyłem na konkretną rozpierduchę. Potrwała ona parę odcinków, cyknięto crossover z Arrow i… tyle. Aż tu nagle zapowiedziano Legends of Tomorrow, w którym okazało się, że Savage taki martwy to nie jest i trzeba czegoś więcej, by go definitywnie ubić, a tym samym powstrzymać przed podbojem świata. W tym celu Rip Hunter tworzy ekipę, w której lądują: Hawkman, Hawkgirl, Firestorm, Atom, White Canary, Captain Cold i Heat Wave.
Na początku wydawało mi się, że ta zbieranina postaci jest strasznie losowa i ciężko będzie to zgrać. Z biegiem serialu przekonałem się, iż akurat ten zespół to jedna z mocniejszych stron widowiska, a chemia, która tworzy się z czasem, jest całkiem przyjemna. Widać ją zarówno w dialogach, jak i scenach akcji. Niestety, cała reszta jest co najmniej dyskusyjna.
Zacznijmy od fabuły. Superbohaterowie plus podróż w czasie powinno równać się czemuś bardzo dobremu. Czemuś, co można polecić każdemu fanowi. A tu lipa. Po pierwsze – motyw podróży generuje wiele problemów. Bardzo łatwo popełnić w nim błędy, doprowadzić do powstania dziur fabularnych, a wstawione tłumaczenie może okazać się niewystarczające. Legendy zaliczają wszystkie te wpadki. W połowie sezonu (albo i wcześniej, zależy od cierpliwości widza) serial traci impet. Od tego momentu każda kolejna porażka w starciu z Savagem skutkuje komentarzem: Znowu? Ile można? Samo skakanie po linii czasu jest wyjaśnione bodajże w przedostatnim odcinku, a najgorsze w tej kwestii jest to, że bohaterowie nawet nie zastanawiają się, dlaczego tak skaczą. Rip rzuca po drodze jeden powód, którego nikt nie kwestionuje nawet z biegiem czasu. Na plus policzę pochodzenie Hawkmana i Hawkgirl, do którego wrzucono tak wersję z Egiptem, jak i Thanagar.
Po drugie – wiele odcinków sprawia wrażenie wypełniaczy stanowiących pretekst do zaprezentowania jakiegoś nawiązania, które może ktoś kiedyś w stacji CW wykorzysta, ale niekoniecznie (o tobie mówię, Jonah Hex). Co tylko wydłuża sezon, który zakończył się po 16 odcinkach.
Po trzecie – straszna naiwność i głupota postaci. Jest to kolejny aspekt wydłużający seans, którego można byłoby uniknąć, gdyby przysiąść nad scenariuszem. A tak jesteśmy raczeni strasznie głupimi decyzjami bohaterów, które potem trzeba odkręcać.
Po czwarte – gra aktorska. Już we Flashu Wentworth Miller i Dominic Purcell pokazali, jak kiczowato można zagrać postać. I jeżeli już we Flashu mieliście ich dość, do Legends nawet nie podchodźcie. Sam Wentworth podkręca swoje wyczyny do kwadratu. Przyznaję – mnie się to akurat podobało właśnie przez wzgląd na absurdalnie przegięte wykonanie, a po wypowiedzi Colda, że nie jest to jego pierwsza ucieczka z więzienia, dostałem mega głupawki. Nie mogę się czepić Victora Garbera, Arthura Darvilla (którego fani Doctora Who będą kojarzyć z roli Rory’ego) oraz Caity Lotz, ale pozostali (oprócz tych najbardziej przegiętych) wypadli przeciętnie.
Oprawa muzyczna i wizualna są w porządku. Trzeba pamiętać, iż to tylko serial telewizyjny, więc nie spodziewajcie się scen rodem z Civil War. Choć podejrzewam, że osoby, którym przeszkadzał poziom tych aspektów w innych seriach ze stacji CW, tutaj również będą kręcić nosami.
Czy w związku z powyższymi jest sens zabierać się za oglądanie? To zależy od waszej tolerancji na jakość widowiska. Jeżeli wystarczy wam jakieś tam tło fabularne, byleby coś się działo, a mniej lub bardziej znane postacie komiksowe robiły demolkę – to faktycznie warto spróbować. Niestety, Legendom nie udało się osiągnąć nic więcej. Pozostaje mieć nadzieję, iż drugi sezon będzie lepszy. Moja ocena: 3.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz