Nie myślałem, że doczekam drugiego sezonu tej serii, a tu niespodzianka. Nie dość, że go mamy, to jeszcze dotrzymano postanowienia dotyczącego antologii i można spokojnie zrobić podejście bez znajomości pierwowzoru.
Tym razem historia obraca się wokół grupki ludzi, którzy przyczynili się do zniknięcia jednej dziewczyny. Jej ciało ukryli w niefortunnym miejscu. Gdy dowiadują się, że w okolicy ma odbyć się realizacja dużej inwestycji, wracają, by mieć pewność, że zwłoki nie zostaną odnalezione. W odludnej okolicy znajduje się tylko jedna placówka, w której mogą przenocować (jest to o tyle istotne, że akcja ma miejsce w środku zimy), a ta należy do ekipy, która na pierwszy rzut oka przypomina sektę. Jak tylko wszyscy są w komplecie, zaczynają padać trupy.
Pierwszego Slashera najłatwiej było porównać do Halloween. Z kolei w drugim łatwo dopatrzeć się podobieństw do Friday the 13th, pierwszego Prom Night oraz I Know What You Did Last Summer. Z tymże w przeciwieństwie do wymienionych, a nawet pierwowzoru, tożsamość mordercy lepiej zakamuflowano i wkręcono przyjemny zwrocik akcji. Uważny widz raczej nie będzie miał problemu z odgadnięciem, ale przynajmniej nie jest to bezczelnie proste, jak poprzednio.
Od strony technicznej w zasadzie nie ma się do czego przyczepić. Morderstwa są efekciarskie, nastrój grozy odpowiedni, postacie w miarę sensowne (nie czuć tu stereotypu mięsa armatniego, które poza imieniem i wyglądem nie ma w sobie nic charakterystycznego), a aktorzy odwalają dobrą robotę. Problemem jest tempo opowieści. Pierwsze cztery odcinki łyka się jeden za drugim. W okolicach od piątego do siódmego zaczynają się dziwne przestoje, jakby twórcy zorientowali się, że za szybko wyrżnęli trzodę. Wrażenie to potęguje pojawianie się nowych postaci, które niby mają bardziej namieszać, ale słabo im to wychodzi.
Pomimo powyższego Guilty Party oglądało mi się lepiej od oryginału, a dzięki brakowi nawiązań nie trzeba niczego nadganiać i można śmiało zabierać się za sezon 2. Moja ocena: 4+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz