niedziela, 8 kwietnia 2018

Ready Player One

Główne założenia fabularne oraz postacie są takie same, jak w książce: twórca wirtualnego świata Oasis zmarł, ale zostawił po sobie testament. Jego ostatnim życzeniem jest przekazanie władzy zarówno nad wirtualną rzeczywistością, jak i firmą stojącą za nią osobie, która znajdzie easter egga ukrytego w grze. W szranki stają pojedynczy gracze w różnym wieku oraz korporacja IOI, której Oaza jawi się jako potencjalnie największe źródło dochodów.

Na ten film nie da się patrzeć inaczej, niż na kilka sposobów. Na początek wariant: nie czytałem książki i nie zwracam uwagi na idiotyzmy. Ready Player One to spielbergowy (naiwny, ale w przeciwieństwie do starszych filmów reżysera niespecjalnie uroczy) akcyjniak, w którym należy wyłączyć myślenie i przyswajać rozwój akcji tak, jak go podają. Wtedy jest lekko, przyjemnie, a my możemy cieszyć się bajeczną oprawą i taką liczbą nawiązań popkulturowych, że jeśli ktoś spróbuje zrobić z tego drinking game, to może paść nieprzytomny po 15-20 minutach oglądania. Wśród aktorów najlepiej wypadają Ben Mendelsohn w roli antagonisty oraz Mark Rylance jako Halliday, a całości towarzyszy ścieżka dźwiękowa zmontowana z mniej lub bardziej znanych hiciorów z lat osiemdziesiątych (przykłady: seans otwiera Jump w wykonaniu Van Halen, a mniej więcej w środku widowiska, podczas sceny w klubie da się słyszeć Blue Monday zespołu New Order). Jedynymi wadami są tu zbyt duże zbliżenia na postacie/pojazdy w niektórych ujęciach oraz bezsensowne upychanie lens flares, gdzie się tylko da. Oba zabiegi utrudniają śledzenie akcji i są męczące. W takiej wersji pokusiłbym się o ocenę 4-.

Wariant: nie czytałem książki, ale to nie usprawiedliwia bzdur w filmie. Tu już będzie gorzej, bo nawet bez znajomości pierwowzoru da się wyłapać wiele braków i absurdów. Po pierwsze – przebieg historii jest dość chaotyczny, a szukanie kluczy i wpadanie na rozwiązania graniczą z przypadkowością. Po drugie – poszukiwacze jaja to wariacja na temat graczy komputerowych, w związku z czym ich filmowa reprezentacja jest biedna.  Pierwsza zagadka i jej rozwiązanie są tak banalne, że brak tego drugiego przez 5 lat od ujawnienia treści ostatniej woli Hallidaya wydaje się absurdalny. W naszych czasach jest multum speców od szukania ciekawostek w grach, uskuteczniania speedrunów i wielu innych sposobów na ukończenie gier. Zakładam, że gdyby „nasi” dorwali się do poszukiwań easter egga w filmie, znaleźliby go dużo szybciej. Żeby było ciekawiej, opisana przeze mnie sytuacja to pierwsze 15 minut widowiska, dalej jest tego więcej. Opis świata (zwłaszcza wirtualnego) jest co najmniej dziurawy i poddaje w wątpliwość to, co postacie powinny umieć, a czego nie. W rezultacie w trakcie seansu co chwila kręcimy głową z niedowierzaniem, zaś na ocenę końcową najbardziej nadaje się: 3.

Ostatnim wariantem jest: czytałem książkę… Co to jest?! Jako adaptacja Ready Player One nie nadaje się do niczego. Oprócz głównych założeń fabularnych zmieniono wszystko, włącznie z relacjami postaci i ich miejscem w intrydze. Zagadki są mniej wymagające (żeby nie powiedzieć czegoś dosadniejszego), choć na pewno bardziej widowiskowe. Ostatecznie co innego patrzeć na wyścig, a co innego na 2 osoby grające w Joust. Kolejność scen w stosunku do książki jest inna. Wycięto też całe wątki (przeważnie związane ze światem rzeczywistym). Jeśli któryś z nich zawierał istotną informację lub przedmiot, te trafią na ekran w inny sposób (ćwierćdolarówka), ale nie dotyczy to wszystkiego (artefakt Daito - tu istotne były okoliczności, nie sama zabawka). Braki w prezentacji realiów powodują, iż w ogóle nie czuć wagi wydarzeń, jakie obserwujemy. Ogólna atmosfera jest zdecydowanie lżejsza od powieści. Usunięto nawiązania do papierowych gier RPG, a cała reszta celuje bardziej w ogólnie pojętą popkulturę, niż jej niszowe odłamy związane z jedną dekadą. Taka aktualizacja nie każdemu przypadnie do gustu, gdyż pozostawia uczucie zabrania czegoś geekom na rzecz szerszej widowni (zabieg będący na porządku dziennym w branży rozrywkowej). Trafiają się też zmiany oddające rok produkcji powieści i adaptacji. Przykład: gdy książkę opublikowano, gry Blizzarda w jej treści reprezentował World of Warcraft, natomiast na ekranie to zadanie przypadło Overwatch. Summa summarum, jasne, kilka scen robi bardzo dobre wrażenie nawet w tym wariancie (konkretnie te rozgrywające się w Oasis), ale dla 3-4 scen i tony smaczków można nie mieć ochoty na ślęczenie przed ekranem przez 2 godziny. W tej wersji, powodującej więcej zawodu niż uśmiechu, RPO otrzymuje ode mnie 2+. Lepiej przeczytać książkę.

2 komentarze:

  1. Warto wspomnieć, że kostiumy projektowała Kasia Walicka-Maimone. Pochodząca z Suwałk.

    OdpowiedzUsuń