niedziela, 27 maja 2018

Drew Karpyshyn – Mass Effect: Objawienie

„Na skraju skolonizowanej części wszechświata, dowódca okrętu kosmicznego, bohater wojny Sojuszu David Anderson bada pozostałości ściśle tajnej wojskowej placówki badawczej, dymiące zgliszcza pełne martwych ciał i pytań pozbawionych odpowiedzi. Kto zaatakował tę bazę? W jakim celu? I gdzie jest Kahlee Sanders, młoda pracownica naukowa, która w tajemniczych okolicznościach zniknęła z bazy na parę godzin przed tym, jak wszyscy jej koledzy zostali wymordowani?

Sanders jest główną podejrzaną, ale odnalezienie jej, zamiast rozwiązać problemy Andersona, przysparza mu jeszcze więcej kłopotów. W towarzystwie podstępnego agenta obcych, któremu nie może zaufać, ścigany przez zabójcę, któremu nie może uciec, Anderson, z nikłymi szansami na powodzenie odwiedza nieznane światy żeby wykryć złowrogi spisek – przez tę wiedzę będzie musiał umrzeć. A przynajmniej tak sądzą jego wrogowie.”

Jeśli ktoś grał w pierwszą część serii Mass Effect, to po przeczytaniu powyższego opisu dość szybko zorientuje się, z czym ma do czynienia. Głównym bohaterem jest Anderson, a akcja powieści ma miejsce przed wydarzeniami z gry. W trakcie lektury odhaczymy poznanie Kahlee Sanders (którą można spotkać w ME3), Sarena, próbę przyjęcia Andersona w szeregi Spectre, a także wspólną akcję dwóch ostatnich, czyli wszystko, o czym częściowo mogliśmy usłyszeć podczas rozmów w komputerowych odsłonach.

Jak to wszystko wyszło w praniu? Co najmniej dziwnie. Przez pierwszą połowę książkę czyta się jak sourcebook do systemu RPG, a nie powieść. Jest np. cały rozdział (bodajże szósty), który sprowadza się do tego, że Anderson wychodzi ze statku, idzie do mieszkania, kima, po czym załatwia jakąś sprawę okołorozwodową. Dowcip polega na tym, że te czynności to raptem kilka zdań, niczym fabularyzowany wstęp do danego rozdziału sourcebooka. Pozostałe strony to opis realiów uniwersum, począwszy od takich błahostek jak mierzenie czasu oraz sposób wysyłania wiadomości z Cytadeli po niuanse polityki poszczególnych ras, które załapały się do tytułu. Gdzieś po środku Objawienie wyglądało na zapis sesji RPG bez mistrza gry, gdzie graczami byli Anderson, Sanders i Saren. Z kolei dalsza część to już typowy akcyjniak s-f, którego tempo sprawia wrażenie pędzenia na złamanie karku.

W teorii wyszła fajna kombinacja, w praktyce – strasznie nierównomierna. Zupełnie, jakby na początku autor nie wiedział, na czym się skupić, a jak już mu się pomysł wyklarował, fabuła rozpędziła, powieść dobiegła końca. Do tego dochodzą: jakość opowieści, która nie jest ani skomplikowana, ani oryginalna, oraz pewne drobne zgrzyty w kwestii jednolitości uniwersum. W grze Anderson twierdził, że miał okazję patrzeć, jak Saren pracuje, ale w książce jest tego niewiele. Np. w ostatniej misji, między rozpoczęciem i zakończeniem ich drogi w ogóle się nie krzyżowały. Osobną kwestią jest polskie tłumaczenie, w którym tłumacz jawnie olał sobie terminologię z gier i korzystał z własnej, radosnej twórczości, czasami lekko odbiegając od oryginału (hanarzy – hanarowie), a w innych wypadkach pisząc straszne bzdury (Widmo – agent Spektry).

Jeśli spojrzeć na Objawienie wyłącznie jako uzupełnienie informacji o uniwersum, to jest to dobra pozycja z (przeważnie) wartką akcją. W tym wariancie zasługuje na 4. Niestety, jako powieść nie kupiło mnie na tyle, niekiedy wręcz nużyło tak bardzo, iż bez wyrzutów sumienia robiłem sobie dłuższe przerwy w lekturze. Moja ocena: 3.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz