niedziela, 6 maja 2018

Valerian and the City of a Thousand Planets

Agenci Valerian i Laureline mają za zadanie odzyskać jakieś specjalne cacko z dziurką (równie dobrze mógłbym napisać: pizdrzyk, cwancykator, albo wygwancer). Jako że jest to ostatni egzemplarz we wszechświecie, misja jest niebezpieczna nawet po zdobyciu przedmiotu, bo ciągle ktoś na niego dybie. Do tego przełożony agentów w tym konkretnym przypadku jest bardziej niespokojny, niż ustawa przewiduje.

Z tonu powyższego akapitu zapewne da się wywnioskować, iż ten wpis nie zakończy się dobrze dla Valeriana i spółki, więc może na szybko o tym, co mi się podobało. Część wizualna – potrafi wgnieść w fotel. Do tego stopnia, że można bez wyrzutów sumienia wyłączyć dźwięk, w tle wrzucić jakiś album Jean-Michel Jarre’a, Tangerine Dream, albo ścieżkę dźwiękową z pierwszego Blade Runnera i potraktować film jako ruchomą tapetę. Niektóre widoki, ujęcia, projekty będą przywodziły na myśl takie produkcje jak The Fifth Element, Ender’s Game, czy Jupiter Ascending, które, abstrahując od poziomu całości, potrafiły skutecznie przyciągnąć mój wzrok. Zresztą nie bez powodu wymieniam tutaj Piąty element. Zarówno przygody Leeloo, jak i Valeriana napisał i wyreżyserował Luc Besson, przez co Valerian będzie w wielu miejscach sprawiał wrażenie Piątego elementu na sterydach.

Zasadniczą różnicą między Elementem, a Tysiącem planet jest źródło opowieści. Element zawiera inspiracje, ale składanie do kupy jest autorskie. Natomiast Valerian bazuje na komiksie. Przyznam się, iż nie miałem okazji czytać pierwowzoru i nie wiem, na ile wiernie odtworzono założenia tegoż. Co nie zmienia tego, że seans sprawiał takie pierwsze wrażenie: „Chciałbym zrobić Fifth Element jeszcze raz, ale ludzie się wkurzą. Gdyby chociaż mieć coś równie rozdmuchanego… Wiesz, jest taki komiks…” i poszło. Drugim wrażeniem było to, że cały wysiłek włożono w warstwę wizualną, bo reszta leży. Opowieść jest zwyczajnie nudna (pomimo swojej skali) i nijak mnie nie zaangażowała. Ciąg wydarzeń przypominał longplay z gry przygodowej typu point and click, ale z rodzaju tych, które ogląda się, żeby na szybko ocenić grę przed zakupem (i dojść do wniosku, że nie warto), bo jeśli przesiedzieć całość, to jeszcze zacznie się żałować czasu poświęconego na oglądanie.

Do aktorów nie mam pretensji. Robią, co mogą, ale z takim scenariuszem, gdzie gadżety na postaciach bardziej przykuwają wzrok, niż jakiekolwiek zachowanie, równie dobrze mogliby się nie odzywać. Muzyka (nie licząc sceny otwierającej) nie zapada w pamięć.

Wspomniałem kilka filmów po drodze. Zanim zacząłem pisać o Valerianie, zastanawiałem się, czy pamięć mi szwankuje, albo nostalgia za mocno daje po głowie. Odświeżyłem sobie Piąty element i Jupiter Ascending. Ten pierwszy oglądało mi się dobrze, a odkrywanie ścieżki dźwiękowej na nowo było po prostu ucztą dla uszu. Ten drugi co prawda został zjechany przez wszystkich, ale ja bawiłem się przyzwoicie i w przeciwieństwie do Tysiąca planet kolejny seans przygód Mili Kunis zleciał szybciej, niż sam oczekiwałem. W związku z tym, że Valerian and the City of a Thousand Planets nie potrafił nawet dorównać obrazowi rodzeństwa Wachowskich, dostaje ode mnie: 2.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz