niedziela, 27 grudnia 2020

Alwa’s Awakening

Na ten tytuł trafiłem przypadkowo. Obejrzałem gameplay, posłuchałem muzyki i od razu zakupiłem, bo akurat był w promocji. Na pewno sprawił mi więcej radochy, niż oczekiwałem, ale w kilku miejscach równie mocno rozdrażnił.

Do tytułowej krainy, Alwy, przybywa koleś o imieniu Vicar. Podbija okolicę, kradnie relikwie i daje je swoim sługusom do pilnowania. Mieszkańcy nie zamierzają tego tak zostawić. Przyzywają Zoe, czarodziejkę spoza ich świata, aby rozprawiła się z tutejszymi złolami.

To jest właśnie naszym zadaniem – pokonać przydupasów, pozbierać relikwie oraz przydatne badziewniki, nauczyć się czarów, ulepszyć je i nastukać głównemu złemu. Proste, nie? Tak, pod warunkiem, że posiadacie choć trochę refleksu i drugie tyle cierpliwości.

Na każdej płaszczyźnie gra będzie  kojarzyć się z tytułami z leciwego NESa. Grafika, muzyka, sposób przesuwania się lokacji, eksploracja itd. Każdy z tych aspektów będzie miał tylu samo zwolenników, co przeciwników. Wizualnie i dźwiękowo AA jest tak retro, jak to możliwe. Jeśli nie lubicie charakterystycznego plumkania oraz świata złożonego z małej liczby pikseli i takiejż palety barw – raczej nie pogracie. Dodatkowo jeśli nie w smak wam ganianie w tę i z powrotem, bo dzięki nowemu ustrojstwu dotrzecie do miejsc wcześniej niedostępnych – również spasujecie. Na koniec (i to chyba najważniejsze), jeśli łatwo tracicie cierpliwość z powodu częstych (a i to bez porównania do oryginalnych gier na NESa) zgonów, darujcie sobie i obejrzyjcie rozgrywkę na Youtube. Jest tu kilka takich sekwencji (niespecjalnie długich, ale jednak) zawierających otoczenie, które zamiast zabrania jednego z trzech serc zabija natychmiast.

Na plus policzę sterowanie, które jest mega precyzyjne i pozwala bardzo dokładnie manewrować po stworzonym świecie, między pułapkami, w powietrzu oraz w trakcie walk. Przez co w większości wypadków jeśli się na coś natniecie lub ktoś was ubije – to wasza wina. Tylko w naprawdę nielicznych sytuacjach zdarza się, że przed utratą energii nie da się  uciec. Najwięcej trudności sprawiały mi pomieszczenia i przeciwnicy strzelający pociskami samonaprowadzającymi. Na drugim miejscu byłyby niektóre końcowe układy platformowe, zaś na trzecim wyrzutnie pocisków reagujących naszą bliskość.

Do naszej dyspozycji oddano kostur, którym można zdzielić potwory w łeb oraz rozbić niektóre przeszkody. Mamy czary: magiczny klocek, bańka, pocisk. Dwa pierwsze da się ulepszyć: klocek unosi się na wodzie, a bańka nie pęka, dopóki w coś nie przywali. Do tego dochodzą przedmioty, np. butelka na wodę pełniąca rolę zapasowego paska życia, oko Obserwatora pozwalające na dojrzenie obiektów, których normalnie nie widać, czy kuleczki zmniejszające liczbę punktów życia napotkanym bossom.

Problemy z tym tytułem miałem dwa. Raz na jakiś czas pech dawał o sobie znać. W takich momentach kombinacja pocisków, potworów oraz mojego niewprawnego skakania kończyła się zgonem. Czasami miałem ochotę robić kolejne podejście, innym razem odkładałem grę na następny dzień. Kolejnym jest zakończenie – niezależnie od tego, które uzyskacie (są dwa), niewiele się od siebie różnią i nijak nie nagradzają za włożony wysiłek.

Niemniej jednak całość sprawiła mi sporo frajdy. Nawet gdy robiłem sobie przerwę, to już planowałem, kiedy wrócić do grania. Jeśli lubicie staroszkolne platformówki w klimacie retro, a do tego trafiła się jakaś promocja, to nawet pomimo słabego zakończenia warto brać i grać. Moja ocena: 4+.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz