Nie oszukujmy się, gry z elementami erotycznymi lub pornograficznymi nigdy nie były jakoś specjalnie wymagające, a dowolna rozgrywka była przeważnie ułatwiana tak, aby potencjalny gracz nie miał problemów z jak najszybszym dotarciem do zawartej golizny. Przeważnie. Raz na jakiś czas trafia się tytuł, który nadal zawiera tego rodzaju gratyfikację, jednak bliżej mu poziomem trudności do zwykłych gier. Ba, wspomniana nagroda stanowi tak małą część rozgrywki, że w zasadzie nie daje nawet pretekstu. Jednym z naprawdę starych tytułów z takimi proporcjami jest Dragon Knight 3: Knights of Xentar, w którym co jakiś czas trafiało się na obrazek rozebranej niewiasty, ale w porównaniu do ilości czasu, jaką spędzało się na tłuczeniu potworów i rozwijaniu statystyk postaci, to było wręcz mrugnięcie oka na tle pozostałej zawartości.
Jeszcze ciekawiej sprawa wygląda z opisywanym Midnight Castle Succubus. Na dzień dobry otrzymujemy wybór: Uruchomić grę w wersji SFW (Safe for Work) lub NSFW (Not Safe for Work). W tym pierwszym wariancie animacje i obrazki z golizną znikają, postacie nie zrzucają ubrań (albo w ogóle je noszą), a tak podany tytuł mógłby z powodzeniem znaleźć się w bibliotece gier dowolnego gracza. Drugi wariant jest bezpardonowy. Nasza bohaterka po otrzymaniu pewnej liczby obrażeń traci zbroję, żeńskie odpowiedniki wrogów chodzą nago, a wieśniaczki, które przyjdzie nam ratować, nie są już tylko więźniami, stanowią również „atrakcję” dla potworów, które je porwały. Krótko mówiąc, jeśli ktoś ma mdłości na myśl o gatunku monster/tentacle hentai, powinien się trzymać z dala od opcji numer dwa.
A czym jest sama gra? Niemal bezczelnym klonem Castlevanii. Nie, nie mam na myśli formuły (choć to też się zgadza), lecz dokładnie ten tytuł. Najlepszym przykładem niech będzie to, że nasza łowczyni potworów używa bata jako głównej broni. Jeśli nie graliście w żadną z odsłon tej serii, już piszę, co i jak. Główna bohaterka poluje na potwory. W swoich podróżach trafia do wioski, z której uprowadzane są kobiety, a okolicę terroryzuje sukub wraz ze swoimi potworami. Bat w dłoń i idziemy tłuc pokraki. W trakcie wędrówki będziemy zbierać pieniądze, które przydadzą się do rozwijania umiejętności, zakupu coraz lepszej i bardziej zróżnicowanej (pod względem efektów, bo każdy egzemplarz to nadal bat) broni oraz, z jakiegoś dziwnego powodu, jako energia do korzystania z broni pobocznej.
Świat oddany do naszej dyspozycji jest całkiem spory i zwiedzenie go w 100% wymaga trochę cierpliwości. Niemniej jednak nawet przy całym bagażu doświadczeń związanych z gatunkiem, jakim jest Metroidvania, backtracking i zagłębianie się w poszczególne odnogi labiryntu nie są tu odczuwalne choćby w połowie tak, jak np. w obu częściach Alwy. Dodajmy do tego fakt, że pokonanie sukuba to w zasadzie dopiero połowa gry, a druga nie odbywa się na już poznanych miejscach, tylko rzuca nas na kolejną mapę.
Poziom trudności również nie jest wymagający. Łatwy to tak naprawdę super łatwy, normalny to łatwy, a trudny jest najbliżej normalnego. Potwory nie pojawiają się ni z tego, ni z owego, a schematy ataków bossów da się szybko rozpracować. Jest sporo skakania, ale żadnej obawy o permanentny zgon – w przypadku wtopienia przenosi nas na początek danej lokacji i to tyle. Podobnie sprawa ma się z utratą całego zdrowia, wracamy do bezpiecznego miejsca i możemy podjąć kolejną próbę.
Znajdźki to (oprócz monet) eliksiry lecznicze, klucze do cel porwanych kobiet, korony pozwalające na wykupienie dodatkowej zawartości w trybie New Game+ (gra posiada 3 różne zakończenia, więc zawsze to jakiś pretekst), ulepszenia zdrowia oraz towarzysze. To ostatnie trochę mnie zaskoczyło, ale nie powiem, fajny bajer. W licznych podziemiach i lochach można trafić na 4 zabłąkane dusze: złodziejkę, rycerza, czarodziejkę i kapłankę. W zależności od naszego poziomu zdrowia można mieć różną liczbę aktywnych towarzyszy. Domyślnie jest to 1, a jak się postaracie, będzie za wami łazić cała czwórka. Co przychodzi z ich towarzystwa? Złodziejka wskazuje ukryte skarby i rzuca sztyletami, rycerz co jakiś czas siecze wrogów (co zabawniejsze – teleportuje się do nich), czarodziejka strzela kulami ognia, a kapłanka potrafi leczyć.
Graficznie i muzycznie MCS naśladuje erę NESa, więc albo się ten styl lubi, albo nie. W moim odczuciu poszczególne sekcje były odpowiednio różne od siebie tak pod kątem wyglądu, jak i udźwiękowienia, do tego żadna z nich nie irytowała (o co naprawdę nietrudno przy takim zakresie dźwięków).
Cała przygoda zajmuje około 8 godzin. Pod warunkiem, że tak jak ja nie śpieszycie się i zdarza wam się łazić kilka razy tam i z powrotem, bo o czymś zapomnieliście. Dla porównania na YT jest filmik, w którym grający kończy tytuł w 2,5 godziny. Warto tu też wspomnieć, że MCS posiada system zapisu gry w dowolnej lokacji, przez co nie ma przymusu robienia maratonu niezależnie od tego, ile zajmie. Jednocześnie brak tu automatycznego zapisu, więc jak komuś wyleci z pamięci, żeby go samemu zrobić, będzie potem musiał nadganiać.
Midnight Castle Succubus to przyjemna Metroidvania, jeśli chcecie się zrelaksować, a nie zagrać w coś trudnego. Dzięki temu jest także dobrym tytułem dla osób, które nigdy w ten gatunek nie grały. Możliwość wyłączenia golizny jest miłą opcją dla tych, którzy zwyczajnie nie chcą jej w grze. Nie podoba mi się brak zapisu trybu pełnoekranowego. Ilekroć uruchamiałem grę, musiałem ręcznie klepać Alt+Enter, żeby tak grać. Ponadto cena nie do końca pasuje do oferowanej zawartości i czasu gry, ale w promocji i na głodzie platformówkowym jak najbardziej warto. Moja ocena: 4+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz