niedziela, 30 września 2018

Sword Art Online

Nie pamiętam, kto polecił mi to anime (choć pamiętam powód), ale gdybym sobie przypomniał, zapytałbym go, czy dobrze się czuje.

Podstawowe założenie jest takie: na rynku pojawia się nowe, tytułowe, wirtualne MMO. Pierwsze 10 tysięcy egzemplarzy schodzi na pniu w dniu premiery. Po zalogowaniu okazuje się, że w głównym menu nie ma opcji wylogowania. Co więcej, śmierć w grze oznacza zgon podłączonego ciała. Podobnie sprawa ma się z ingerencją z zewnątrz. Jedynym ratunkiem dla grających jest dotarcie do setnego poziomu świata SAO i pokonanie ostatniego bossa.

Zacznę od tego, iż nie mam porównania z pierwowzorem, jakim jest light novel o tym samym tytule. Wrażenia obejmują tylko anime. Pierwszym dużym problemem jest samo założenie. Akcja pierwszych bodajże 15 (z 25) odcinków rozgrywa się na przestrzeni dwóch lat. Ciężko mi było zaakceptować fakt, że w międzyczasie absolutnie nikt nie dał rady namierzyć serwerów i rozwiązać sprawy zewnętrznie. A to nie jedyne odniesienie do rzeczywistości, które ciężko przełknąć. Fan gier MMO nieprędko, jeśli w ogóle, pogodzi się z tym, że gracz solo czyści odpowiedniki raidów na swoim poziomie. Ukrywanie poziomów postaci również jest co najmniej dziwne. Pół biedy, gdyby chodziło tylko o obcych sobie graczy, ale że w gildii ich nie widać? Na deser pojawia się postać, która stanowi deus ex machina dla wprowadzania dowolnej bzdury.

Tutaj dochodzimy do drugiego problemu. Kolejne 10 odcinków skupia się na innej grze, której kod bazuje na SAO (delikatnie mówiąc). W tej wersji nie dość, że gra nie ma nic wspólnego z działaniem rzeczywistych MMO, to jeszcze wyrzuca własne zasady przez okno przy byle okazji.

Trzeci problem leży w postaciach i fabule. Najbardziej obrywa się Asunie, która z pewnej siebie dziewczyny szybko zostaje zredukowana do wątku miłosnego w sosie kuro-domowym, a na koniec zamieniona w damę w opałach. W ogóle wydźwięk między pierwszymi 15 odcinkami, a kolejnymi 10 jest taki, jakby za oba segmenty odpowiadały zupełnie inne ekipy. Pierwszy segment jest w miarę jednolity, konsekwentny, ale z przyśpieszonym zakończeniem. W drugim z jakiegoś powodu pojawia się wątek miłosny zahaczający o kazirodztwo, próby gwałtu (z czego jedna rodem z tentacle hentai), a do tego drugi antagonista to skończony kretyn.

Czy w takiej sytuacji w ogóle warto zawracać sobie głowę SAO? Zależy, ile macie czasu i czego szukacie. Bez dwóch zdań SAO ma świetną ścieżkę dźwiękową, a pierwszych motywów: otwierającego i zamykającego słucha się bardzo przyjemnie. Animacja jest pierwszorzędna, a pojedynki w wirtualnych światach zrealizowane widowiskowo i pomysłowo. Dwie rzeczy związane z MMO zrealizowano też niemal podręcznikowo. Po pierwsze: społeczność. Nawet w sytuacji podbramkowej znajdzie się grupa dupków, którzy zrobią innym na złość (gildie bandytów i zwyczajnych świń). Po drugie: klimat. Patrząc na projekty potworów, albo lokacji ciężko nie dać ponieść się atmosferze. Seans przywołał u mnie wspomnienia godzin spędzonych w Ragnarok Online oraz Final Fantasy XIV. Wręcz do tego stopnia, że miałem ochotę wykupić kolejny miesiąc lub dwa abonamentu i pograć. No i w ostateczności, jeśli pogodzić się z brakiem konsekwencji, dziwną zmianą klimatu w drugiej połowie serii oraz nie nastawiać się na nadmierny realizm, jest szansa, że SAO dostarczy przyzwoitej rozrywki. Niestety, o ile przymknąłem oko na to ostatnie, o tyle dwa pierwsze skutecznie paskudziły mi seans. W związku z tym moja ocena: 3-.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz