Jestem chyba jedną z niewielu osób, które lubiły pierwszą część. Tak – był to film niesamowicie głupi, wtórny i nie do końca przemyślany, ale takiego oczekiwałem i bawiłem się dobrze. Wersja rozszerzona zdaje się dodawać trochę więcej ponurego klimatu, ale na odbiór nie wpływa. Gdy zapowiedziano sequel będący jednocześnie soft rebootem, byłem sceptycznie nastawiony. Głownie dlatego, że jestem zdania, iż powinno się wziąć konsekwencje fabularne na klatę i próbować je wyprostować, nie iść na łatwiznę i zapominać o nich lub resetować w nieskończoność. O dziwo moje obawy były nieuzasadnione.
Do rzeczy, TSS nie ignoruje poprzednika. Czego by o nim nie myśleć, sequel korzysta z wyłożonych fundamentów, w pierwszej minucie przypomina, na czym polega udział w Task Force X i od razu rzuca nas w wir akcji. Tutaj nastąpiło drugie zaskoczenie z rodzaju tych, które powodują wyplucie pochłanianego napoju. Nie wiem jak wy, ale ja przeżyłem szok, gdy na seansie Dredda i Deadpoola zobaczyłem bryzgającą krew. Jak to? Można adaptować komiks i nie zaniżyć kategorii wiekowej? Co to za czary?! Ten film robi to samo. Byłem przyzwyczajony do kategorii PG13 w DCEU, a tu niespodzianka. Krwi i flaków jest tyle, że Wade Wilson mógłby się zaczerwienić. Cholera, jedną ze scen z King Sharkiem można śmiało dodać do Mortal Kombat XI. Całej jatce towarzyszy humor, który znowu przywodzi na myśl pyskatego najemnika. Widać to zwłaszcza w scenie pacyfikacji obozu w dżungli, która z automatu stała się jedną z moich ulubionych w całym filmie. To jest ten rodzaj przerysowanej przemocy, który powoduje niekontrolowany rechot przez cały czas trwania sceny.
James Gunn ma talent do brania postaci, które nawet na papierze brzmią absurdalnie i sprawiania, że jednak będą działać. Gdyby mi ktoś w okresie pierwszego Iron Mana albo nawet Avengers powiedział, że wprowadzi na ekran Polka-Dot Mana (jedna z niewielu niszowych postaci, które w tym składzie kojarzę) i że typ będzie wymiatał, powiedziałbym, żeby się rozmówca przeszedł po okolicy i ochłonął, bo paskudnie bzdurzy. Ale postać trafiła na magika, jakim jest Gunn i faktycznie robi show (za co duże brawa należą się też odtwórcy – Davidowi Dastmalchianowi). To samo tyczy się prawie wszystkich nowych uczestników rozróby. King Shark w wykonaniu Stallone’a – super. The Thinker Petera Capaldi – odrażający i fascynujący jednocześnie. Starro – główny antagonista – tu ciężko mi coś napisać, bo nie chcę spoilwać bardziej niż podaniem nazwy. Powiem tak – jeśli nie wiesz, kim jest Starro – nie idź do wujka Google, nie szukaj. Zdziwisz się jak cholera. Jeśli wiesz, kim jest Starro – tak, Gunnowi udało się w pełni oddać kaliber paskudy. John Cena ma przynajmniej 2 fajne sceny, ale reszta to taki jego standard. Idris Elba jako Bloodsport jest chyba najdziwniejszy w tym zestawieniu. Z jednej strony wygląda tak, jakby ktoś pisał jego wątek z myślą o Deadshocie, z drugiej cała jego fabuła to w zasadzie anty-Will Smith (co prowadzi do jednej z najzabawniejszych kłótni). Daniela Melchior jako Ratcatcher II jest jedną z lepiej zarysowanych bohaterek, ale jej historia ma dla mnie tę wadę, iż wywala ojca z uniwersum. Szkoda, gdyż w komiksie był to człowiek, który solidnie zalazł Batmanowi za skórę.
Weteranom również niczego nie brakuje. Po raz pierwszy można zobaczyć, dlaczego bumerangi Kapitana Bumeranga są tak zabójcze. Harley znowu zachowuje się jak ogarnięta kobieta, do tego nie wstydzi się swoich żądzy i na każde działanie ma uzasadnienie, a nie że całe zło to faceci i już. Scena, w której Margot Robbie ucieka z celi to majstersztyk, a ponoć ona sama robiła te akrobacje. Rick Flagg (powracający Joel Kinnaman) jest mniej spięty (w sumie logiczne, bo tym razem to nie jego luba rozrabia) i lepiej kontroluje niektóre sytuacje. Amanda Waller, czyli niezmiennie apodyktyczna i skrupulatna szefowa projektu grana przez świetną Violę Davis, dominuje praktycznie w każdej swojej scenie.
W zestawieniu SS vs. TSS ten drugi jest zdecydowanie lepszym filmem. Niemniej jednak ocenę dostanie niewiele wyższą, gdyż zakradło się tu kilka rozwiązań, które mi nie do końca pasują. Pierwszym jest rotacja postaci. Nie mam pretensji o skład, tylko co z nim zrobiono. Spodziewałem się tego, że wiele tych nikomu nieznanych osób ma służyć wyłącznie jako mięso armatnie. Jednak decyzja o tym, kto przeżyje cały seans jest już dla mnie dyskusyjna, bo obrywa się także weteranom. Nie wiem, czy to kwestia tego, że Gunn wpadł na jeden film, zrobił rozpierduchę, a teraz autorzy uniwersum radźcie sobie sami. Czy może to aktorzy chcieli wycofać się z DCEU póki czas. Wiem tylko, że nie potrafiłem znaleźć uzasadnienia, które by mnie satysfakcjonowało.
Drugim jest strasznie nierównomierne tempo opowieści. Początek – super. Finał – jazda bez trzymanki. Natomiast środek zawiera tak widoczne dłużyzny, że aby nie zasnąć, robi się wyliczankę, co można byłoby wyciąć, żeby przyśpieszyć akcję o te kilka minut.
Trzecim jest ścieżka dźwiękowa, które jest tylko ok. W tym jednym aspekcie pierwszy Oddział zdecydowania góruje nad młodszym bratem.
Podsumowując, jeśli Suicide Squad przypadł wam do gustu, The Suicide Squad również zapewni zabawę. Jeśli SS was wynudził, TSS ma szansę się zrewanżować z nawiązką, o ile tylko nastawicie się na nieślubne dziecko Guardians of the Galaxy i Deadpoola, a nie produkcję Larsa von Triera. Moja ocena: 4+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz