niedziela, 17 listopada 2024

Ghostbusters: Frozen Empire

Minęły trzy lata od wydarzeń z Afterlife. Ekipa przeprowadziła się z Oklahomy do Nowego Jorku, zajęła poprzednią siedzibę pogromców i kontynuuje ich działalność. Jednak dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Niezależnie od doświadczenia w trakcie pracy zdarzają się zniszczenia i to spore. Przez nie pogromcy lądują na dywaniku obecnego burmistrza, znanego z oryginału Waltera Pecka (który kategorycznie zaprzecza, że miał cokolwiek wspólnego z katastrofą z 1984).

Ten film wygląda, jakby sklecono go z co najmniej dwóch innych. Z jednej strony mamy typowy dla franczyzy koniec świata w wykonaniu starożytnego bóstwa i wszystkie hece z tym związane. Z drugiej jest docieranie się rodziny Spenglerów w nowych warunkach. Gary na dobre dołączył do rodziny, Callie z dumą kontynuuje dzieło ojca, Trevor próbuje udowodnić swą pełnoletniość, a Phoebe przeżywa rozterki typowe dla nastolatki, które uwydatniają się przy tymczasowym zawieszeniu jej roli w zespole. Podcast pod pretekstem udziału w obozie kosmicznym przyjechał pomagać Rayowi, a Lucky… w zasadzie jest zbędna, więc trochę na siłę umieszczono ją w instytucji rozwijającej ideę i sprzęt pogromców, finansowanej przez Winstona.

Paradoksalnie to część związana z Phoebe jest tą najbardziej dopracowaną. Gdy Peck odsuwa ją od tego, na czym się zna i co ją ekscytuje, dziewczyna jest zagubiona, a pocieszenie odnajduje w kontakcie z… duchem. Z tym ostatnim związanych jest kilka ciekawych kwestii oraz fakt, iż maszkary zrobiły się bardziej cwane we wdrażaniu swoich planów. Niestety na tym zakończę pozytywy.

Tutaj następuje seria średnich lub niepotrzebnych rozwiązań ciągnących widowisko na dno. Wątek Trevora (że jest już dorosły i na tyle odpowiedzialny, by np. prowadzić samochód w trakcie akcji) miałby ręce i nogi, ale oprócz wzmianki dosłownie na początku i końcu filmu jego rola sprowadza się wyłącznie do scen komediowych z udziałem Slimera. Gary jako nowy ojczym ma trochę więcej do gadania, Callie jako spoiwo jest dosłownie tylko tym (ma może ze dwa istotne dialogi). Lucky, jak pisałem, jest zbędna, bo instytucję Winstona da się wprowadzić bez niej. Ray rzuca jedno wymownie spojrzenie w kontekście przemijania oraz kilka ekspozycji, lecz jego rola maleje. Głowy nie dam, czy Patton Oswalt jako dr Hubert Wartzki nie będzie jego zastępstwem, zważywszy, z czym do niego przychodzą. Venkman pojawia się w filmie chyba dosłownie dla jednego dowcipu, dialogi Janine można dać komuś innemu. Tylko Winston jako osoba drugoplanowa ma mocne fundamenty, by pozostać z serią na dłużej.

Niby to powyższe nie brzmi poważnie, ale mówimy tu o dwugodzinnym seansie zrealizowanym na zasadzie wrzucania wszystkiego, co było pod ręką i niezależnie od jego wielkości. Wiele osób i ich wątków jest dosłownie przelotem, ale ich liczba sprawia, że podróż od jednego istotnego punktu fabularnego do drugiego wlecze się niemiłosiernie. Cholera, by podkreślić, jak bardzo wiele osób jest tu nieistotnych, spróbujcie przypomnieć sobie, kto jest kim (pomijając weteranów z oryginalnych filmów) po imionach. Zakładając, że widzieliście Afterlife przynajmniej raz. Powodzenia.

Kolejną rzeczą, na którą muszę ponarzekać, jest fanservice. Zazwyczaj mam z niego ogromną radochę, lecz tutaj męczy. Sprawia wrażenie pozostałości po poprzednim filmie, zwłaszcza z tymi durnymi marynarzykami. Wśród tych wszystkich drobiazgów znalazł się dosłownie jeden, który wywołał uśmiech na mojej twarzy, a i to nie wiem, czy w ogóle był zamierzony. W instytucie Winstona jest postać o imieniu Lars grany przez Jamesa Acastera, który w tym wydaniu wygląda jak Egon Spengler z animowanych The Real Ghostbusters.

Na plus policzę kilka dość kreatywnych scen z duchami, rozpierduchą oraz wizjami końca świata. Tyle że tego jest tak mało, iż nudziłem się bardziej niż na Ghostbusters (2016), a to już nie lada wyczyn.

Naprawdę chciałem polubić Frozen Empire. Ba, zwiastun zapowiadał poważniejszego wroga niż dotychczas, o czym świadczą jakieś tam przebłyski zagrożenia lub horroru w filmie, lecz podobnie jak cała reszta to okruchy w dwugodzinnym garze. Można spróbować tej strawy, ale obstawiam, że mało kto do niej wróci. Moja ocena: 3-.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz