niedziela, 1 grudnia 2024

Stephen King – Miasteczko Salem

„Wbiegł na górę po piwnicznych schodach i z rozmachem zatrzasnął za sobą drzwi. Drżącymi dłońmi założył kłódkę i pognał do ciężarówki. Niczym zraniony pies chwytał powietrze gwałtownymi płytkimi łykami. Jak przez watę słyszał, że Royal pyta go, co się stało. Wrzucił pierwszy bieg i ciężarówka z potwornym rykiem silnika ruszyła z miejsca, omijając narożnik domu na dwóch kołach i wzbijając w powietrze fontanny ziemi. Zwolnił dopiero wtedy, gdy znaleźli się na Brooks Road i niemal w tej samej chwili jego ciałem zaczęły wstrząsać tak gwałtowne dreszcze, iż bał się, że lada chwila straci panowanie nad kierownicą.
    - Co się stało? – zapytał po raz kolejny Royal. – Co tam zobaczyłeś?
    - Nic – wyszczekał Hank Peters, oddzielając poszczególne słowa klekotaniem zębów. Nic… nie widziałem… i już nigdy… nie chcę… tego oglądać…”

Miasteczko Salem jest jednym z dwóch pierwszych horrorów, jakie w życiu przeczytałem (drugim był Zew Cthulhu). Miałem 12 lat i ta prosta, w miarę współczesna (w porównaniu do Draculi) historia o wampirach zrobiła wtedy na mnie niemałe wrażenie. A jak wypada po latach? O tym poniżej.

Zacznę od wad. Do Miasteczka Salem ciężko podejść, tak by nie wiedzieć o nim absolutnie nic. Po nazwisku autora ma się już pewne oczekiwania. Zanim otworzymy książkę, wiele wydań powie za pomocą okładki, że chodzi o wampira lub co najmniej nawiedzony dom. W rezultacie powiedzenie, by nie oceniać książki po okładce, można rozbić o kant dupy. Nawet w moim dwunastoletnim umyśle rzutowało to na odbiór, bo ilekroć sobie przypominałem przed finałową konfrontacją, iż antagonista jest zwykłą pijawką, cały nastrój szlag trafiał.

Drugą wadą może być dla niektórych konwencja. Co prawda historia jest opowiedziana w większości z perspektywy Bena Mearsa, pisarza wracającego do Salem w celu zebrania materiałów na nową książkę, lecz tak naprawdę miasteczko jest bohaterem samym w sobie, w związku z czym King poświęca jego mieszkańcom oraz historii sporo miejsca. Wiele z tych opisów sprowadza się do jednego zdania i przywodzi na myśl gadanie stereotypowej staruszki siedzącej codziennie w oknie i monitorującej podwórko, ale właśnie zważywszy na liczbę postaci zaszczyconych uwagą autora, wychodzi długa gadanina. Z jednej strony potrafią budować atmosferę, zwłaszcza jeśli porównać te z początku z tymi z końca. Z drugiej to właśnie początkowe potrafią spowolnić akcję i wywołać u czytelnika zwątpienie typu: Po kiego grzyba mi te informacje? Są przydatne, lecz na satysfakcję trzeba sporo poczekać.

Jeśli jednak postaramy wcielić się w bohaterów opowieści i razem z nimi będziemy kwestionować istnienie krwiopijców w książkowym świecie, nastrój grozy potrafi uderzyć z całym możliwym impetem. Przy czym nadal bardziej straszą początki całej afery, gdy zakradające się zło podrzuca tylko wskazówki, niż gdy w finale jesteśmy świadkami jazdy bez trzymanki. Dodatkiem podkręcającym atmosferę jest prezentacja głównego antagonisty. Jest to taki sam drapieżnik jak Dracula i hrabia Orlok, ale jednocześnie jest inteligentniejszy, silniejszy i starszy, zaś jego słudzy wypadają bardziej kompetentnie. Różnicą jest prędkość, z jaką miasteczko zostaje zainfekowane wampiryzmem. Zapomnijcie o pięknisiach ze Zmierzchu oraz klasycznym hrabim Draculi i jego pomagierach. Tutejsze wampiry zachowują się jak szczury, począwszy od liczby, przez tempo rozmnażania się, po sposoby ukrywania.

Sumarycznie powrót do Miasteczka Salem był bardzo przyjemnym doświadczeniem, zwłaszcza na jesienne wieczory. Po wielu współczesnych i ugrzecznionych wersjach wampirów, z których zrobiono nieszczęśników cierpiących katusze, dobrze jest odczuć ciarki na plecach na myśl o drapieżniku polującym po zmroku. Moja ocena: 4+.