Zamaskowany morderca uderza już od pierwszych minut niczym Ghostface w pierwszym Krzyku. Zresztą sam kostium też w pokrętny sposób kojarzy się ze Scream, choć raczej z serialem (z pierwszymi dwoma sezonami, w których nie mieli pozwolenia na maskę Ghostface’a i zrobili własną) może trochę wymieszanym z kostiumem z Vidocq. I żeby było śmieszniej ten wątek kończy się gwałtownie po… 15 minutach. Rok później główna bohaterka ma depresję i chciałaby się w ogóle nie urodzić. Siła wyższa połowicznie spełnia to życzenie – rzuca ją w rzeczywistość, w której faktycznie nie przyszła na świat. Podczas gdy dziewczyna próbuje rozwiązać zagadkę całego zajścia, w tym świecie morderca szaleje na dobre… tak przynajmniej wynika z opowieści postaci pobocznych, bo widz widzi może ze 2 próby zabicia bohaterki. Do tego nędzne. Lwią część tego segmentu wypełnia na zmianę bieganie od postaci do postaci i porównywanie obu rzeczywistości oraz depresyjne snucie się między tymi nagłymi zrywami. Finałowa konfrontacja wypada nieco lepiej, a autorzy próbują wrzucić jeszcze ze dwa zwroty akcji. Z czego jeden nawet niezły, lecz jak tylko się po nim otrząśniecie, to drugi przewidzicie. Morderca zostaje powstrzymany po raz kolejny, laska wraca do siebie i żyli długo i szczęśliwie. Wszyscy oprócz widza.
Dawno nie widziałem pomysłu, który tak bardzo nie pasuje do slashera. Już więcej sensu miał kiczowaty Winnie-the-Pooh: Blood and Honey. Nic nie obchodziły mnie losy bohaterów, wątki poboczne, ani nawet nagła zmiana orientacji seksualnej naszej final girl. W tym filmie są dosłownie dwie zalety: pierwsze pokonanie mordercy i pierwszy zwrot akcji w finale. Morderstwa i pościgi są nudne, krwi leje się mało, zaś postacie mają tyle charyzmy, co betonowy kloc (nie ubliżając klocowi). Nie polecam nikomu. Moja ocena: 1+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz