Across the Spider-Verse popełnia moim zdaniem dokładnie ten sam grzech, co drugi Matrix. Otrzymujemy film tak dopieszczony wizualnie, że pierwsza odsłona mogłaby się zarumienić. Animacja zasuwa w takim tempie, że głowa mała. Sceny akcji są jeszcze bardziej dobajerzone, a ich skala drastycznie wzrosła. Tu znowu porównam Pająka do Matrixów. W Matrixie 1 Neo tłukł się z Agentem Smithem, w #2 z setką jego kopii naraz. W Into the Spider-Verse 6 Pająków robi rozpierduchę w finale, w Across za Milesem goni ich taka liczba, że oczopląsu można dostać.
Nie do końca podoba mi się też to ADHD „kamerzysty”. Jeszcze w scenach akcji szybka zmiana perspektywy jest uzasadniona i pozwala na w miarę przejrzyste pokazanie wydarzeń, ale ten sam patent zastosowany w scenach przyziemnych, gdy np. Miles przedziera się przez tłum na imprezie na dachu swojego budynku, spowodował u mnie ból głowy i zmęczenie.
Tutaj muszę się z czegoś wytłumaczyć. Jeszcze zanim zasiadłem przed telewizorem, byłem sceptycznie nastawiony do ATSV. Powód numer jeden: Mam problem z Milesem Moralesem. Kiedyś mi nie przeszkadzał, ale odkąd Marvel i spółka starają się go przepchnąć wszędzie za wszelką cenę, byle tylko nazwa Spider-Man nie kojarzyła się z Peterem Parkerem, zacząłem mieć go serdecznie dość. Iskierką nadziei był Into the Spider-Verse, gdzie z Milesa wykorzystano prawidłowo – nie jako kalkę Petera (choć tu też można doszukać się złośliwości, bo usunięto jedynego Parkera, który był szczęśliwy/odniósł sukces, a z całej rodziny Miles stracił wujka), lecz jako naprawdę odrębną postać. A potem w komputerowym Spider-Manie wszystkie te zabiegi szlag trafił i Miles ponownie został Peterem Darkerem. To jeden z powodów, dla których zapał do oglądania Across the Spider-Verse mi opadł.
Drugim powodem było rozdmuchanie liczby ludzi-pająków do takich rozmiarów, że to już zwyczajnie głupie. W komiksach pojawiła się nawet spider-paralityczka (która składała wózek inwalidzki i wieszała go sobie na plecach na czas przywdziewania trykotu) oraz spider-gej, który swoją orientację musiał podkreślić nawet kostiumem (jakby łotrów lub czytelnika obchodziły te preferencje w trakcie mordoklepy). Mam po dziurki w nosie postaci, które przejmują pseudonim tylko po to, by afiszować się elementami, na które jako ludzie nie mamy wpływu i nie oferujących absolutnie nic w zamian. To trochę tak, jakby każdy kostium w grze dostał swój komiks, ale zabrakło tu jakiegokolwiek opisu jego nosiciela.
Trzecim powodem były plotki, że Miguel O’Hara (jeden z moich ulubionych Pająków, postać całkiem złożona i żyjąca w bardzo specyficznych czasach) nie jest do końca tym, za co go polubiłem w komiksach i grach. Czyli wstępnie musiałem przygotować się na to, że nie dość, że już pierwszy film zgnoił Petera, to teraz może dostać się mojemu kolejnemu idolowi… Słabo na początek…
Niestety, każdy z tych powodów sprawdził się w mniejszym lub większym stopniu. Miles jest tu promowany tak bardzo, że nawet jako najmłodszy stażem trykociarz bez problemu kiwa całą armię bardziej doświadczonych Spiderów. Z jednej strony stanowi ona pretekst do licznych odniesień do komiksów, gier oraz innych mediów, z drugiej pokazuje właśnie, jak durnym pomysłem jest trzaskanie kolejnych wariantów. Niektóre idą śladem Milesa i na siłę starają się umniejszyć zasługi i umiejętności Petera twierdzeniami, że bycie Spider-Manem to bułka z masłem. Najwidoczniej samo powiększanie menażerii nie wystarczy, trzeba koniecznie zastąpić kilka z istniejących sztuk! Jessica Drew, bodaj najsłynniejsza z Kobiet-Pająków zmieniła kolor skóry, bo… bo tak. Jakby głupiej się nie dało, ten wariant Jessici gania w ciąży. Ot, takie tam narażanie nienarodzonego potomstwa, w dupie miej zasadę „Z wielką mocą wiąże się wielka odpowiedzialność”. Wtóruje jej w tym znany z poprzedniego filmu Peter B. Parker, który do „pracy” przychodzi w różowym szlafroczku i z córeczką w nosidełku… I nie, nie obchodzi mnie, że mała też ma moce. No i wreszcie Miguel, którego interpretacja wzbudza we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony podoba mi się, jak jego ogromna sylwetka góruje nad wszystkimi, a gdy wkracza do akcji, jest jak siła natury – nie da się go powstrzymać. Niestety, ilekroć się wkurzy (a od pewnego momentu gania wyłącznie w tym stanie), leci bez sensu przed siebie i wykrzykuje dyrdymały. Ze skrajności w skrajność i jakby w ogóle nie pamiętał nic z komiksów (że o grach nie wspomnę). Zupełnie jakby ktoś przeczytał ze dwa zeszyty (a i to niekoniecznie z oryginalnego runu) i resztę sobie wymyślił.
Zresztą Miguel i powód jego złości to punkt fabularny, który najbardziej mi nie podszedł. Historia kręci się wokół Spota – złola powstałego w wyniku wydarzeń poprzedniego filmu, który zamierza zaleźć Milesowi za skórę, zabijając jego ojca. Bo w tym uniwersum każdy, kto ma w rodzinie kapitana policji, musi go stracić. Najwidoczniej zaciukany wujek to za mało. Jest to tzw. wydarzenie kanoniczne, które musi mieć miejsce, by wymiar istniał. Powstrzymanie go kasuje cały wymiar. Idea podobna do tej z Deadpool & Wolverine. Sęk w tym, że brzmi naciąganie nawet dla bohaterów. Niby O’Hara przedstawia na to dowody, ale nie przekonał nimi ani Milesa, ani mnie. Tyle dobrego, że udało się w to wcisnąć przyzwoity zwrot akcji w finale filmu (nie mówię o ostatniej scenie), ale na rozwiązanie trzeba czekać.
Zdaję sobie sprawę, że ten film jest powszechnie lubiany, ale mnie nie przekonał. Ucieczka Milesa to powtórka z dłużącej się akcji z drugiego Matrixa (od walki w muzeum po chryję na autostradzie). W pewnym momencie czułem się tak zmęczony, że moją głowę bardziej zaprzątały dywagacje nt. tego, jak wyglądałby pojedynek Spider-Kota (tak, jest taki) z chodzącą kuwetą, Sandmanem, niż to, co działo się na ekranie. Nie odmówię jakości wykonania, aktorstwa, ani wątku dotyczącego samotności superbohatera, ale to wszystko to raptem dodatki do dania głównego, którego nie wszystkie składniki mi podeszły. Może moje nastawienie zmieni finał, ale póki co druga przygoda w animowanym Spider-Verse dostaje ode mnie: 3+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz