Zanim przejdę do wrażeń z filmu, muszę napisać kilka słów o mojej znajomości paru aspektów, które w nim poruszono, żebyście mieli kontekst do mojego odbioru widowiska.
Po pierwsze – idea Spier-Verse. Nie pamiętam, kiedy w komiksach Marvela się z tym zetknąłem, ale na pewno zanim to nastąpiło, jej przedsmak widziałem w animowanym Spider-Man: The Animated Series. W finale serialu pojawił się motyw Petera Parkera ratującego świat u boku Parkerów z innych linii czasowych/wymiarów. Efekt końcowy był bardzo fajny, ale pozostawał żal, ze zaserwowano go na koniec nierównego sezonu.
Po drugie – w kostiumie pająka ktoś inny niż Parker. O ile dzisiaj na porządku dziennym jest to, że obok Petera mamy Milesa, Spider-Gwen, Silk, Arachne, Spider-Woman, Spider-Girl i cholera wie, kogo jeszcze, o tyle kiedyś sporym zaskoczeniem był dla mnie Ben Reilly (Scarlet Spider) z niesławnej Clone Saga oraz chyba moja ulubiona wariacja na temat pajęczaka: Miguel O’Hara, czyli Spider-Man 2099. Tutaj mam ciut mieszane uczucia. Dopóki w jednym przedziale czasowym i/lub wymiarze było mało Pająków, było ok. Peter, Ben, Jessica Drew – luzik. Miguel był daleko w przyszłości. Peter, po nim Miles – nadal ok. Ale współcześnie w głównym wymiarze Marvela obok Petera i Milesa (który czmychnął ze swojego umierającego wymiaru Ultimate) jest od groma postaci o podobnych mocach, przez co ich wyjątkowość mocno się zaciera. Co innego, gdy wrzucamy je do jednego wora na czas wydarzenia, a co innego, gdy jest to stały element folkloru.
Tu dochodzimy do pełnometrażowego Into the Spider-Verse, będącego debiutem Milesa na wielkim ekranie (wcześniej oprócz komiksów można go było zobaczyć w serialach animowanych). Miles, podobnie jak Peter, zostaje ugryziony przez radioaktywnego pająka. Mniej więcej w tym samym czasie dochodzi do wydarzenia, które powoduje, że w okolicy pojawiają się inne osoby o zbliżonych mocach. Jednak rzeczywistość stara się naprawić i odrzuca ich obecność. W związku z czym ekipa ma niewiele czasu, by wrócić do swoich wymiarów i zdążyć wyszkolić Milesa na pełnoprawnego Spider-Mana.
Jak widać po przydługim wstępie, miałem sporo czasu na oswojenie się z różnymi konceptami Marvela. Dlaczego jest to dla mnie istotne? Bo Into the Spider-Verse rzuca widza na dość głęboką wodę. Owszem, znajdziecie tam Petera, hasło dotyczące wielkiej mocy i odpowiedzialności oraz parodie obu tych konceptów, ale to nie origin story Parkera, do tego wiele rzeczy będzie całkowicie nowych dla przeciętnego oglądającego. To trochę tak jak pójść na kolejnego Batmana i dowiedzieć się w trakcie, że w kostiumie siedzi Dick Grayson lub Terry McGinnis, a nie Bruce Wayne. Jest szansa, że niektórzy poczują się zdezorientowani, ale trzeba przyznać, że autorzy serwują wszystko tak, by zminimalizować szansę wystąpienia takiej sytuacji.
W opowiadanej historii znalazło się miejsce na poważne i wzruszające chwile, sporo humoru i tony akcji. Wszystkiemu towarzyszą dobrze napisane dialogi. Animacja wygląda, jakby była stylizowana na poklatkową, ale nijak nie traci na dynamice. W związku z czym pojedynki między postaciami robią ogromne wrażenie. Aktorzy świetnie sprawdzają się w swoich rolach, a Nicolas Cage jako Spider-Man Noir jest wisienką na torcie. Do ścieżki dźwiękowej również nie da się przyczepić. Nawet scena po napisach pomimo kpiarskiego tonu idealnie wpasowuje się w widowisko i pozostaje mieć nadzieję, że zostanie uwzględniona w sequelu.
Spider-Man: Into the Spider-Verse jest bardzo dobrym filmem na motywach komiksów, świetnym akcyjniakiem, czymś świeżym w zestawieniu z produkcjami Raimiego, Webba oraz Homecoming i, co najważniejsze, niezależnie od waszej znajomości komiksów potraktuje was poważnie. Moja ocena: 5.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz