poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Tekken

Ekranizacje gier nigdy nie miały szczęścia do sensownej realizacji. Za króla tych najgorszych uważa się, i nie bez powodu, Uwe Bolla. Wystarczy wspomnieć jego „dzieła” typu: Alone in the Dark, czy Bloodrayne. Żeby jednak oddać w pełni sprawiedliwość tego zjawiska, należałoby podać jeszcze kilka gniotów w wykonaniu innych reżyserów. Tak więc do listy nieudanych adaptacji filmowych zaliczają się: Doom, Mortal Kombat Annihilation, obie części Street Fightera, Tomb Raider 2, Super Mario Bros, Double Dragon. Średnio dobrze zrealizowanym filmem jest dla mnie Hitman oraz Prince of Persia, a całkiem dobrymi adaptacjami byłyby Mortal Kombat (choć raczej przez wzgląd na sentyment niż faktyczny poziom realizacji), Tomb Raider, Resident Evil (jedynka) oraz Silent Hill.

Osobną sprawą są adaptacje made in Japan. Otóż animowane wersje Virtua Fightera, Street Fightera czy Fatal Fury zwyczajnie wymiatają. Nawet jeśli ktoś nie lubi anime, to powinien dać im szansę, gdyż są to dobrze zrealizowane filmy (w przypadku Virtua Fightera – serial) akcji.

Tym oto sposobem doszliśmy do głównego dania niniejszego wpisu – Tekkena. Nie jestem zagorzałym fanem, gdyż po prostu nie posiadam konsoli, a z gier miałem okazję grać w części 2-4, z czego w #4 stoczyłem dosłownie 11 walk. Niemniej jednak jakieś tam informacje o uniwersum w głowie zostały.

Pierwszą adaptacją tej serii gier był wydany w 1998 film animowany Tekken: The Motion Picture. Był on... tragiczny. Animacja nie była najwyższych lotów, fabuła tak pi razy drzwi odpowiadała grom, muzyka nie zapadała w pamięć (choć w wersji angielskiej na ścieżce znalazł się nawet The Offspring), a całość kończyła się tak szybko, że sprawiała wrażenie zrobionej na odwal. O adaptacji typu live action mówiono już kawał czasu. Ba, pojawiały się plotki, że Lei miał być grany przez Jackie Chana, na którym zresztą sama postać była wzorowana. Jak się domyślacie, taka wersja nigdy nie powstała. Zamiast niej powstał wypuszczony w kwietniu bieżącego roku Tekken.

Same wrażenia mogę opisać krótko: jak ktoś się nastawia na wierną adaptację, to niech sobie od razu odpuści. Jeśli zaś potraktować go jako alternatywną rzeczywistość (zgadzają się tylko imiona i kilka nazw, cała reszta została stworzona niemal od nowa), to jest to przyzwoity film akcji na wolne popołudnie/wieczór, taka 3+ z półobrotu.

Dlaczego nie tępię tego filmu za nietrzymanie się kanonu? Z bardzo prostej przyczyny zwącej się Mortal Kombat Rebirth. Trailer do filmu, który nie powstał (choć dzięki temu zwiastunowi są na to szanse), pokazujący uniwersum MK w sposób bardziej zbliżony do świata komiksów DC, niż faktycznego MK. Zebrał on duże ilości pozytywnych komentarzy, że takiego Mortala (kompletnie lejącego na elementy mistycyzmu serii) ludzie chcieliby zobaczyć. A skoro takie podejście pasuje im tutaj, to dlaczego nie dać tej samej szansy Tekkenowi? Zwłaszcza że film trzyma się kupy, walki są przyzwoite, a kilka postaci fajnie zagranych (Kazuya i Heihachi – tego drugiego gra Cary-Hiroyuki Tagawa, którego niektórzy pewnie kojarzą z roli Shang Tsunga w pierwszym MK). Ja bawiłem się nieźle.

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Lost

Kiedy oglądałem ten serial w tempie jego emisji, zwyczajnie się wkurzałem. Zgadzałem się, że twórcy za dużo kombinowali, niepotrzebnie przedłużali, oraz że z kolejnymi odcinkami serial stawał się coraz słabszy.

Teraz, gdy widowisko dobiegło końca, zrobiłem sobie maraton. Muszę przyznać, że moja opinia zmieniła się o 180 stopni. Najsłabsze są pierwsze sezony, całość wcale nie jest aż tak przekombinowana i tylko tego przedłużania mogę się dalej czepiać.

Jak w ogóle zabrać się za oglądanie Zagubionych? Przede wszystkim należy wyrzucić przez okno oczekiwania, że będzie to jakaś lekka kombinacja zbiorowego Robinsona Crusoe z Wyspą doktora Moreau. Ludziom ciężko było zaakceptować takie pomysły jak: podróże w czasie, liczne retrospekcje oraz wizje przyszłości, czy przenoszenie wyspy. Dlaczego? Pewnie dlatego, że spodziewali się czegoś bardziej przyziemnego (patrz przytoczona wcześniej kombinacja), a dostali tematy i narrację bardziej charakterystyczną dla kina s-f (o ile tak to można nazwać). Nie jest to też serial, który się tylko ogląda. Warto poczytać trochę dodatkowych materiałów, bo a nuż ktoś dopowie jakąś ciekawą teorię do tego, co twórcom umknęło.

Postaci jest sporo, wiele z nich naprawdę barwnych. A najlepiej sprawują się te drugoplanowe (bo Jack i Kate są tak nudni, że głowa mała). Wszyscy oglądający znajdą tu coś dla siebie. Do tego niezależnie od stopnia złożoności postaci, praktycznie każda z nich ma swój własny wewnętrzny konflikt, z którym może się uporać tylko na własną rękę.

Niedawno miało miejsce wspomniane zakończenie serialu. Moim zdaniem całkiem zgrabnie odpowiedziało na kilka głównych pytań, ale wiele wątków pozostało nierozwiązanych. Nie chodzi nawet o to, że są to celowe niedopowiedzenia. To wygląda raczej, jakby je porzucono w trakcie realizacji i zapomniano do nich wrócić. Przykładem mogą być kobiety w ciąży, umierające na wyspie. Było głośne halo wokół tego przez praktycznie 3 sezony, a potem cisza. Daje się też zauważyć zmianę balansu w wysnuwanych teoriach odnośnie wydarzeń na wyspie. Otóż przez 3-4 sezony większość jest tłumaczona (czasem pokrętnie) z czysto naukowego punktu widzenia. Natomiast później całą naukę się umniejsza i zastępuje metafizyką (i może właśnie dlatego część wątków porzucono). Problem w tym, że pytania stawiane przez obie płaszczyzny praktycznie się nie zazębiają i niekiedy odnosi się wrażenie, że oglądamy 2 seriale, a nie jeden.

Fajnym smaczkiem był 12stominutowy epilog wypuszczony po emisji serialu. Nie jest on niezbędny do całości, ale stanowi swego rodzaju puszczenie oczka do fanów.

Z rzeczy, które kompletnie mi się nie podobały: niektóre retrospekcje (ja rozumiem, że fajnie jest, jak postać ma szczegółowe tło, staje się przez to bardziej realna, ale część tych szczegółów była naprawdę zbędna) oraz ich umieszczenie (często serial trzymał w napięciu, a kiedy już spodziewaliśmy się konkluzji danej sceny, raczono nas właśnie albo durną retrospekcją, albo czymś równie mało istotnym w danej chwili). To ostatnie można pominąć w momencie, gdy mamy dostęp do całego serialu i oglądamy odcinek za odcinkiem we własnym tempie. Jednak jeśli oglądało się go w tempie emitowania kolejnych epizodów, to wiadomym jest, iż właśnie to najbardziej działało na nerwy.

Lost nie sprawi, że będziecie zastanawiać się nad sensem istnienia, czy rozmyślać nad jakimiś ponadczasowymi wartościami. To czysta, odrobinę zakręcona i wymagająca pewnego minimum zaangażowania rozrywka. Ja się dobrze przy tym serialu bawiłem i nawet z wymienionymi wadami jestem w stanie dać mu szkolną 4.

niedziela, 8 sierpnia 2010

Transformers: War for Cybertron

Transformery są jedną z tych marek, które nie miały szczęścia do gier. Począwszy od tytułów 8-bitowych, po obie egranizacje filmów Baya. Kiedy pojawił się pierwszy zwiastun War for Cybertron, byłem równie sceptyczny, co przy komputerowej wersji Revenge of the Fallen. Oczywiście, wyglądał kapitalnie, ale takie jest zadanie zwiastunów – wyglądać. Po przejściu gry stwierdzam jedno... jest tak zajebista, jak wygląda!

Przede wszystkim zrezygnowano z adaptowania czegokolwiek. Historia opowiadana w tej grze jest, podobnie jak Escape from Butcher Bay dla filmów o Riddicku, prequelem do wszystkiego, co wyszło o Transformerach. Konkretniej, opisywany jest początek wojny na Cybertronie, jeszcze zanim oddziały Autobotów i Decepticonów trafiły na Ziemię. Kampania rozgrywa się po obu stronach. Z tymże w przeciwieństwie do adaptacji filmów Michaela B. nie ma tu jednej kampanii z dwóch różnych perspektyw, tylko dwie kampanie następujące jedna po drugiej. Pierwsze pięć misji należy do popleczników Megatrona, a przez kolejne pięć będziemy kierować żołnierzami Optimusa Prime (obydwoma przywódcami również można zagrać).

Akcja ma niesamowite tempo, a do tego wykorzystuje wszystkie zaimplementowane elementy mechaniki. Transformacje nie są tylko dla ozdoby, ale naprawdę się przydają. W przypadku misji robotów-myśliwców są wręcz niezbędne. Co zaserwowali nam twórcy gry? Szaleńczą jazdę wąskimi ulicami i korytarzami  budynków Cybertronu, szybkie przeloty podziemiami, walkę w pomieszczeniach i na otwartej przestrzeni, niszczenie szeregowców przeciwnej frakcji i starcia ze znanymi robotami (jak ktoś chciał kiedyś wkopać Soundwave’owi i jego ekipie małych upierdliwców, to ma teraz szansę!) oraz gigantycznych bossów (Omega Supreme i Trypticon!) na deser. Oprócz cutscenek oraz niektórych przejazdów nie ma chwili wytchnienia, tylko akcja, akcja, akcja.

Fabuła jest taka typowo transformerowa i świetnie oddaje klimat Generation 1. Jeśli miałbym się czegoś czepić jako typowy fan, to tego że wkręcenie do akcji Jetfire’a jest niezgodne z oryginalną historią. Jednak w tym przypadku olewam, bo cała reszta jest kapitalna! Nie jest skomplikowana, czy coś, po prostu klimaciarska. Mamy tu sporą część klasycznych postaci, a ich osobowości odwzorowano idealnie: Optimus to szlachetny wojownik, Megatron ma obsesję na punkcie władzy, Starscream to zdradziecki sukinsyn, Soundwave to dupoliz, a Ironhide zrzęda.

Graficznie zarówno nasi podopieczni, jak i sama planeta wyglądają rewelacyjnie. Wszystko jest bardzo szczegółowe, posiada wiele ruchomych elementów i jednocześnie potrafi fascynować swoją obcością. Design klasycznych Transformerów został poddany dużej modernizacji, ale każdy z nich zachował specyficzne cechy swojego wyglądu, aby fani nie mieli problemów z rozpoznaniem swoich ulubieńców.

Dźwiękowo jest w porządku. Muzyka dobrze podkreśla tempo akcji, choć klasycznego motywu nie należy się spodziewać. Obecność Petera Cullena użyczającego głosu Optimusowi można policzyć tylko na plus. Gdyby jeszcze przywrócono Franka Welkera oraz Chrisa Lattę (no w jego wypadku to raczej trudno, skoro nie żyje, ale po prostu musiałem o nim wspomnieć), to byłoby idealnie. Obecne głosy Decepticonów są wzorowane na tych z filmów Baya.

Skoro jesteśmy przy udźwiękowieniu, warto wspomnieć o największej wadzie polskiego wydania tej gry. Jest w pełni spolszczona. Peter Cullen to klasa sama w sobie, więc zastąpienie go jakimkolwiek aktorem to pomysł, który musiał się zrodzić albo na tęgim kacu, albo u kogoś, kto ma w dupie franchise. Jednak biorąc pod uwagę, że wydawcą w Polsce jest firma LEM, to raczej nie powinno nikogo dziwić. Tylko oni mają tak porytą politykę. Zasada polonizacji jest taka, że jeśli jest ona pełna, to powinna wpłynąć na cenę gry. A różnica w cenie wynosi od 40-60 złotych, zależnie od sklepu. Dodam jeszcze, że LEM zajmuje się dystrybucją Starcrafta 2, w którego przypadku sprawę pokpił jeszcze bardziej, ale o tym wspomnę przy opisywaniu SC2. Czytałem ploty, że to Activision wymógł pełną polonizację Transformerów, ale kto wie, ile jest w tym prawdy.

Z innych wad, należących bezpośrednio do samej gry, muszę wymienić jej długość. Jest to około dziesięciu godzin grania, czyli niewiele jak za 100-120 zeta. Nie mam pojęcia, czy multi jest dostępne w wersji PCtowej, wiem za to, że planowane DLC nie będą na piecach dostępne na bank. Kolejną rzeczą, która mi nie pasowała, jest prędkość kursora myszy. Nawet ustawiona na maksymalną wartość, ruszała się dla mnie za wolno.

Jeśli poczekacie, aż cena spadnie i jesteście fanami Transformerów, kupujcie w ciemno. Takiej gry z udziałem tych robotów na PC jeszcze nie było. Następnym razem, jeśli LEM coś wyda w pełni po polsku, to chyba jednak przepłacę i kupię wersję na Steamie. Przynajmniej nie będę musiał wysłuchiwać Optimusa Prime’a, który chrypie jak lowelas w reklamie dezodorantu. Sama gra jest na szkolną czwórkę.