Zastanawia mnie, co jest nie tak… Lubię bezmyślną papkę w kinie. Lubię kicz i efektywną napierdalankę. Jednak co jakiś czas pojawia się film, który spełnia te warunki, a mimo to nie sprawia mi żadnej radości, tylko męczy. Nie wiem, czy to ja się starzeję, czy może wyczerpała mi się tolerancja na sposób tworzenia przez pana Jacksona (jak to miałem z Bayem przy Transformers 4), czy też może rzeczywiście trzeci Hobbit został zrobiony bez polotu, byle zamknąć serię.
Co mi się podobało? Efekty specjalne na pewno były widowiskowe. Rozmiar i jakość bitwy również policzę na plus. Podobnie sfajczenie Lake Town. Niestety cała reszta była albo mało imponująca, albo zwyczajnie słaba. Smauga pozbywamy się w zasadzie na samym początku. Zbudowano świetnego sukingada tylko po to, by zdechł raz dwa. No ale dobra, w książce Tolkien zamiótł go pod dywan jeszcze szybciej. Potem dochodzimy do okoliczności prowadzących do bitwy i samej bitwy… trwającej bodaj z 1,5 godziny z seansu o długości 2 godzin i 20 minut. Abstrahując na moment od jakości wykonania, taka realizacja jest zwyczajnie męcząca. Zwłaszcza, że oprócz ścierających się wojsk co chwila przeskakujemy do tłukących się postaci.
Choreografia niektórych pojedynków jest co najmniej dyskusyjna, gdyż po usłyszeniu gadki o tym, że ten i tamten są najlepszymi wojownikami, spodziewałem się po bohaterach czegoś więcej. W ramach przeciwwagi otrzymujemy Legolasa, o którym nie mówi się nic, ale on sam z powodzeniem mógłby robić za jedną z pięciu armii. Należy tu także wspomnieć o scenie z jego udziałem, którą chyba żywcem wzięto z jakiejś platformówki, tylko po co?
Następnie mamy kwestię wątków pobocznych, dialogów i gry aktorskiej. Te pierwsze, wprowadzone w poprzednich filmach, tutaj zostały zakończone strasznie bezpłciowo, lub po prostu urwane i z wątpliwymi konsekwencjami, albo i brakiem tychże. Tu dochodzimy do dialogów, które są miejscami tak żenujące i z tak chamsko wciskanym w twarz moralizatorstwem, że podejrzewam, że George Lucas przekupił kogoś, byle coś od siebie napisać. Najbardziej na tym wszystkim tracą aktorzy. Freeman ma niewiele do gadania, więc snuje się od ujęcia do ujęcia, rozterki/szaleństwo postaci Armitage’a zostało okraszone strasznie tandetną sceną z płynnym złotem, przez co nie zwraca się nań wielkiej uwagi, Tauriel, Thranduil i Kili padli ofiarą wspomnianych wcześniej paskudnych dialogów, pozostałe krasnoludy tylko tyle, że są. Całość poprzetykano minimalną ilością nijakiego poczucia humoru. Większą frajdę sprawiało zgadywanie, które ze scen zostaną wydłużone w wersji Extended.
Bitwa pięciu armii może się podobać zwłaszcza, jeśli ktoś lubi ładne wizualnie sieczki w klimatach fantasy, ale mnie ona nie przekonała. Dla mnie była męcząca i bardzo często po prostu słaba. Wydaje mi się, że pierwotna koncepcja, by z książki zrobić 2 filmy zamiast trzech, byłaby lepszym rozwiązaniem, pozwalającym lepiej rozłożyć dynamikę poszczególnych odsłon. Cóż, wyszło, jak wyszło. Moja ocena: 3-.
poniedziałek, 29 grudnia 2014
wtorek, 23 grudnia 2014
Superman: Doomsday
Przyznam, że po strasznie słabym Brainiac Attacks nie spieszyło mi się do kolejnego filmu o największym harcerzyku pośród bohaterów DC nawet, jeśli trzon opowieści stanowił głośny event: The Death of Superman. Ku mojemu zdziwieniu, film okazał się całkiem dobry, ale po kolei.
Jak już wspomniałem, głównym pomysłem jest ten z eventu komiksowego. I w zasadzie tylko pomysł wykorzystano, całą resztę zmieniono: pochodzenie Doomsdaya, jego potyczki z Justice League, relacje Clark-Lois, powrót Kal-Ela itd. Fabuła zdaje się też ignorować wiele odsłon animowanego uniwersum (wspomniana Justice League oraz np. Young Justice), przez co widowisko naraża się nie tylko purystom komiksowym, ale i fanom dotychczasowego dorobku DCAU. Jeśli jednak na moment zapomnieć o tych dwóch aspektach, to Doomsday może się spodobać.
Na dzień dobry wita nas zupełnie nowy projekt postaci oraz kompletnie wymieniona obsada. O ile ten pierwszy jest dyskusyjny, o tyle nowi ludzie to ekipa nie w kij dmuchał, przez co potrafi zrobić dobre wrażenie swoją grą aktorską.
W trakcie seansu szybko dochodzimy do wniosku, że widowisko, w przeciwieństwie do poprzednich animowanych Supermanów, nie było robione, by bezpiecznie je wciskać dzieciom, a dorosłych zanudzać. Temu filmowi jest bliżej do niektórych Batmanów – starszy widz nie jest traktowany jak kretyn, a kilka zwrotów akcji/scen potrafi wywołać reakcję typu: o kierwa… oni naprawdę to zrobili?! Wisienką jest cameo animowanego Kevina Smitha, który komentuje obecność mechanicznego pająka (jak ktoś nie wie, o co chodzi, polecam fragment pierwszego An Evening with Kevin Smith, poświęcony Supermanowi).
Podsumowując, jeśli ktoś chce poważniejszego Supermana, ale utrzymanego w kanonie około DCAU-komiksowym, zamiast nakreślonego przez Zacka Snydera w Man of Steel, Doomsday jest idealnym wyborem. Moja ocena: 4.
Jak już wspomniałem, głównym pomysłem jest ten z eventu komiksowego. I w zasadzie tylko pomysł wykorzystano, całą resztę zmieniono: pochodzenie Doomsdaya, jego potyczki z Justice League, relacje Clark-Lois, powrót Kal-Ela itd. Fabuła zdaje się też ignorować wiele odsłon animowanego uniwersum (wspomniana Justice League oraz np. Young Justice), przez co widowisko naraża się nie tylko purystom komiksowym, ale i fanom dotychczasowego dorobku DCAU. Jeśli jednak na moment zapomnieć o tych dwóch aspektach, to Doomsday może się spodobać.
Na dzień dobry wita nas zupełnie nowy projekt postaci oraz kompletnie wymieniona obsada. O ile ten pierwszy jest dyskusyjny, o tyle nowi ludzie to ekipa nie w kij dmuchał, przez co potrafi zrobić dobre wrażenie swoją grą aktorską.
W trakcie seansu szybko dochodzimy do wniosku, że widowisko, w przeciwieństwie do poprzednich animowanych Supermanów, nie było robione, by bezpiecznie je wciskać dzieciom, a dorosłych zanudzać. Temu filmowi jest bliżej do niektórych Batmanów – starszy widz nie jest traktowany jak kretyn, a kilka zwrotów akcji/scen potrafi wywołać reakcję typu: o kierwa… oni naprawdę to zrobili?! Wisienką jest cameo animowanego Kevina Smitha, który komentuje obecność mechanicznego pająka (jak ktoś nie wie, o co chodzi, polecam fragment pierwszego An Evening with Kevin Smith, poświęcony Supermanowi).
Podsumowując, jeśli ktoś chce poważniejszego Supermana, ale utrzymanego w kanonie około DCAU-komiksowym, zamiast nakreślonego przez Zacka Snydera w Man of Steel, Doomsday jest idealnym wyborem. Moja ocena: 4.
poniedziałek, 22 grudnia 2014
Superman: Brainiac Attacks
Co prawda wpis mało świąteczny/zimowy, ale przez wzgląd na bałagan w życiu na przestrzeni ostatnich tygodni nie mogłem pozwolić sobie na nic innego, zaś ten film (jak i wiele innych tytułów powiązanych z komiksami) leżał na mojej liście już od dawna.
Tytuł mówi sam za siebie, więc przejdę do rzeczy około filmowych. Pomimo tego, iż projekty postaci, animacja, czy żywe kolory nawiązują do serii animowanej, sam film nie jest z nią związany. Brak tu jakiegokolwiek odniesienia do linii czasowej, czy wydarzeń dotyczących poszczególnych postaci. Stanowi to tak zaletę, jak i wadę. Zaletę – gdyż bez względu na znajomość uniwersum DC, można sobie BA obejrzeć i nie martwić się, że coś nam umknie. Wadę – jeśli ktoś lubił TAS, to ta odsłona jest po prostu wtórna i nudna.
Zgodnie z tym, do czego już nas animowane odsłony DC przyzwyczaiły, obsada jest naprawdę mocną stroną. Problem pojawia się przy interpretacji niektórych bohaterów, np. Lexa Luthora, który mimo swojego wyglądu z TAS zachowaniem przypomina Gene Hackmana z Supermana z 1978, a nie każdemu taka przerysowana wizja może pasować.
Przy oprawie muzycznej również odnosi się wrażenie, że ktoś się mocno inspirował wyżej wspomnianym filmem. Problem polega na tym, że tutaj chyba na siłę twórcy starają się, jakby tu jeszcze przerobić znane motywy na takie robiące większe wrażenie. Zamiast tego otrzymujemy kakofonię, od której uszy bolą.
Napisałem wcześniej, że osoba nieznająca komiksowego tła może obejrzeć film bez jakiejkolwiek straty. Prawda, co nie znaczy, że tak zrobi. Braniac Attacks mimo niespecjalnie długiego czasu trwania wlecze się niemiłosiernie. Jest nudny, pusty i wygląda tak, jakby ktoś fabułę dopisał do scen demolki, przez co mogą obejrzeć tylko fani tej ostatniej, lub najwięksi fanatycy DC. Moja ocena: 2-.
Tytuł mówi sam za siebie, więc przejdę do rzeczy około filmowych. Pomimo tego, iż projekty postaci, animacja, czy żywe kolory nawiązują do serii animowanej, sam film nie jest z nią związany. Brak tu jakiegokolwiek odniesienia do linii czasowej, czy wydarzeń dotyczących poszczególnych postaci. Stanowi to tak zaletę, jak i wadę. Zaletę – gdyż bez względu na znajomość uniwersum DC, można sobie BA obejrzeć i nie martwić się, że coś nam umknie. Wadę – jeśli ktoś lubił TAS, to ta odsłona jest po prostu wtórna i nudna.
Zgodnie z tym, do czego już nas animowane odsłony DC przyzwyczaiły, obsada jest naprawdę mocną stroną. Problem pojawia się przy interpretacji niektórych bohaterów, np. Lexa Luthora, który mimo swojego wyglądu z TAS zachowaniem przypomina Gene Hackmana z Supermana z 1978, a nie każdemu taka przerysowana wizja może pasować.
Przy oprawie muzycznej również odnosi się wrażenie, że ktoś się mocno inspirował wyżej wspomnianym filmem. Problem polega na tym, że tutaj chyba na siłę twórcy starają się, jakby tu jeszcze przerobić znane motywy na takie robiące większe wrażenie. Zamiast tego otrzymujemy kakofonię, od której uszy bolą.
Napisałem wcześniej, że osoba nieznająca komiksowego tła może obejrzeć film bez jakiejkolwiek straty. Prawda, co nie znaczy, że tak zrobi. Braniac Attacks mimo niespecjalnie długiego czasu trwania wlecze się niemiłosiernie. Jest nudny, pusty i wygląda tak, jakby ktoś fabułę dopisał do scen demolki, przez co mogą obejrzeć tylko fani tej ostatniej, lub najwięksi fanatycy DC. Moja ocena: 2-.
Subskrybuj:
Posty (Atom)