poniedziałek, 29 grudnia 2014

The Hobbit: The Battle of Five Armies

Zastanawia mnie, co jest nie tak… Lubię bezmyślną papkę w kinie. Lubię kicz i efektywną napierdalankę. Jednak co jakiś czas pojawia się film, który spełnia te warunki, a mimo to nie sprawia mi żadnej radości, tylko męczy. Nie wiem, czy to ja się starzeję, czy może wyczerpała mi się tolerancja na sposób tworzenia przez pana Jacksona (jak to miałem z Bayem przy Transformers 4), czy też może rzeczywiście trzeci Hobbit został zrobiony bez polotu, byle zamknąć serię.

Co mi się podobało? Efekty specjalne na pewno były widowiskowe. Rozmiar i jakość bitwy również policzę na plus. Podobnie sfajczenie Lake Town. Niestety cała reszta była albo mało imponująca, albo zwyczajnie słaba. Smauga pozbywamy się w zasadzie na samym początku. Zbudowano świetnego sukingada tylko po to, by zdechł raz dwa. No ale dobra, w książce Tolkien zamiótł go pod dywan jeszcze szybciej. Potem dochodzimy do okoliczności prowadzących do bitwy i samej bitwy… trwającej bodaj z 1,5 godziny z seansu o długości 2 godzin i 20 minut. Abstrahując na moment od jakości wykonania, taka realizacja jest zwyczajnie męcząca. Zwłaszcza, że oprócz ścierających się wojsk co chwila przeskakujemy do tłukących się postaci.

Choreografia niektórych pojedynków jest co najmniej dyskusyjna, gdyż po usłyszeniu gadki o tym, że ten i tamten są najlepszymi wojownikami, spodziewałem się po bohaterach czegoś więcej. W ramach przeciwwagi otrzymujemy Legolasa, o którym nie mówi się nic, ale on sam z powodzeniem mógłby robić za jedną z pięciu armii. Należy tu także wspomnieć o scenie z jego udziałem, którą chyba żywcem wzięto z jakiejś platformówki, tylko po co?

Następnie mamy kwestię wątków pobocznych, dialogów i gry aktorskiej. Te pierwsze, wprowadzone w poprzednich filmach, tutaj zostały zakończone strasznie bezpłciowo, lub po prostu urwane i z wątpliwymi konsekwencjami, albo i brakiem tychże. Tu dochodzimy do dialogów, które są miejscami tak żenujące i z tak chamsko wciskanym w twarz moralizatorstwem, że podejrzewam, że George Lucas przekupił kogoś, byle coś od siebie napisać. Najbardziej na tym wszystkim tracą aktorzy. Freeman ma niewiele do gadania, więc snuje się od ujęcia do ujęcia, rozterki/szaleństwo postaci Armitage’a zostało okraszone strasznie tandetną sceną z płynnym złotem, przez co nie zwraca się nań wielkiej uwagi, Tauriel, Thranduil i Kili padli ofiarą wspomnianych wcześniej paskudnych dialogów, pozostałe krasnoludy tylko tyle, że są. Całość poprzetykano minimalną ilością nijakiego poczucia humoru. Większą frajdę sprawiało zgadywanie, które ze scen zostaną wydłużone w wersji Extended.

Bitwa pięciu armii może się podobać zwłaszcza, jeśli ktoś lubi ładne wizualnie sieczki w klimatach fantasy, ale mnie ona nie przekonała. Dla mnie była męcząca i bardzo często po prostu słaba. Wydaje mi się, że pierwotna koncepcja, by z książki zrobić 2 filmy zamiast trzech, byłaby lepszym rozwiązaniem, pozwalającym lepiej rozłożyć dynamikę poszczególnych odsłon. Cóż, wyszło, jak wyszło. Moja ocena: 3-.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz