niedziela, 7 kwietnia 2024

The Crow: City of Angels

Ashe Corven i jego ośmioletni syn Danny zostają zamordowani na rozkaz lokalnego mafiosa, Judah Earla, gdyż byli świadkami egzekucji w wykonaniu jego podwładnych. Zaraz potem znana z pierwszej części Sarah zaczyna miewać sny o kruku sprowadzającym Ashe’a zza grobu, by ten mógł dokonać zemsty.

Kruk 2 jest pierwszym Krukiem, jakiego oglądałem. Powód był prozaiczny: w erze wypożyczalni kaset video jedynka była wiecznie wypożyczona, więc brat cioteczny wziął dwójkę na weekend (sam jej wcześniej nie widział). Ja coś tam o Kruku wiedziałem z czasopism o grach komputerowych i byłem ciekaw. Seans zrobił na mnie wrażenie, choć widziałem, jak brat kręci nosem. Bez wdawania się w szczegóły powiedział tylko: jedynka była lepsza. O tym dopiero miałem się przekonać.

Okoliczności powstania tego filmu to droga pod górkę prawie porównywalna z oryginałem, choć nie chodziło o śmierć kogoś z obsady. Tym razem kłody pod nogi rzucał producent. Samo powstanie sequela nikogo nie dziwiło. Jedynka była popularna, trzeba było kuć żelazo, póki gorące. Choć widzowie zapewne zastanawiali się, jak można kontynuować tak zamkniętą historię.

Reżyser, Tim Pope, oraz scenarzysta, David S. Goyer, podobno dokładali wszelkich starań, by City of Angels oprócz motywu zemsty zza grobu miało jak najmniej wspólnego z pierwowzorem. Studio chciało inaczej. Np. to powracająca Sarah miała być Krukiem, ale studio uparło się na sobowtóra Brandona Lee. Prace rozpoczęto w 1995, natomiast premiera miała miejsce w sierpniu 1996. Nie adaptowano żadnego z komiksów, gdyż nowe opowieści zaczęto publikować tego samego roku (w tym, o ironio, komiks na podstawie filmu). Niestety, po skończonych zdjęciach film trafił do montażowni, gdzie bez wiedzy reżysera producenci Bob i Harvey Weinstein przemodelowali widowisko tak, by strukturą przypominało The Crow. Zmieniono kolejność scen (przez co niektóre ze zwykłych stały się retrospekcjami), wycięto ponoć ze 20 minut materiału z tej wersji (a podobno była jeszcze jedna, dłuższa, trwająca 180 minut).

Najgorsze jest to, że w efekcie końcowym widać zalążki tego, że ktoś chciał zrobić coś nowego. Po pierwsze – nie powielano schematu zabójstwa młodej pary. Rodzic mszczący się za śmierć dziecka to równie mocny motyw. Vincent Pérez w roli ojca i mściciela wypadł bardzo dobrze. Jego rozpacz, gniew i szaleństwo są przekonujące. Imidż mógłby mieć własny, ale tutaj właśnie wchodzi Sarah, która przez wzgląd na pamięć o Ericu funduje Ashe’owi taki sam makijaż. Co do ciuchów… Eric był w kapeli rockowej i jego krucze wdzianko jest rozwinięciem jego zajęcia, ale Ashe? Mechanik? Magik/iluzjonista? Jemu to się trafiło chyba przez wzgląd na popularność pierwszego filmu oraz modę lat ’90 (przypomnę, że zamykający tamtą dekadę Matrix miał to samo, a po drodze był jeszcze Blade), bo do tego nawet Sarah nie przykłada ręki.

Antagoniści – znowu czwórka pomagierów, znowu jeden boss narkotykowy wspomagany przez mistyczkę. Różnica? Judah „kradnie” moc Kruka dla siebie. Widać, że autorzy starali się stworzyć jeszcze większych popaprańców, ale w rezultacie jeśli już ich rozpoznacie, to z powodu czynników spoza filmu. Np. Thùy Trang to nie dość, że jedyna dziewczyna w składzie, to jeszcze była bardziej znana z roli żółtej wojowniczki w pierwszej iteracji Power Rangers. Iggy Pop – gwarantuję, że przez większość czasu będzie się kojarzył wyłącznie ze swoim zachowaniem na scenie, a nie graną postacią. Najlepszym kontrprzykładem na rozpoznanie niech będzie Thomas Jane, którego w dzisiejszych czasach kojarzę z Punishera z 2004, a wracając do City of Angels musiałem 4 razy sprawdzać, kogo gra, bo na tle innych nijak się nie wyróżniał (skoro wszyscy byli szurnięci). Dla porównania łotrów z pierwszego filmu potrafię wymienić i opisać bez problemu po dziś dzień.

Skrócenie czasu trwania filmu również przyczynia się nie tylko do tego, iż przeciwnicy nie zapadają w pamięć. Ich zgony następują dużo szybciej. Widowisko wyhamowuje między drugim, a trzecim zabójstwem. Dopóki Ashe nie rusza skonfrontować się z kolejnym złodupcem, snuje się trochę bez sensu. Trochę, gdyż jeśli wierzyć fragmentom oryginalnego scenariusza opublikowanym na forach, to właśnie tutaj zaczyna się inne od kinowego zakończenie, wg którego Ashe w przeciwieństwie do Erica miał utknąć między światami po swojej zemście i do tego pokazujące, iż siły przebywające po drugiej stronie wcale takie bezinteresowne nie są.

Na koniec zostawiam ścieżkę dźwiękową, która sama w sobie jest przyzwoita, ale nie została wmontowana w film z takim pietyzmem, jak to miało miejsce w The Crow, a przez wzgląd na małą popularność Miasta, szybko popadła w niepamięć. Najlepszym przykładem tego, jak ogromne wrażenie robi muzyka z pierwszego Kruka, niech będzie to, że nawet kilka lat wstecz wydano kolejną reedycję na winylu i bez problemu znajdziecie ją na Spotify. OST do City of Angels jest w tej usłudze wyłącznie jako playlista, zaś jej piosenki mogą być zablokowane w danym regionie w zależności od wytwórni.

Mam dziwny sentyment do The Crow: City of Angels. Lubię Péreza jako Ashe’a, nie przeszkadza mi powracająca Sarah, a Judah to co prawda nie Top Dollar, ale wciąż jest przyzwoitym antagonistą. Niestety, ani ten sentyment, ani teorie, czym mógł być drugi Kruk nie wpływają na fakt, iż finalny produkt to średni akcyjniak, który padł ofiarą chciwości producentów. Można obejrzeć, ba, nawet czerpać z tego jakąś przyjemność, ale nie ma co nastawiać się na tę samą jakość. Moja ocena: 3+.

niedziela, 31 marca 2024

The Crow (1994)

Film – legenda. Pomimo całego mojego zamiłowania i sporej znajomości tematu w takich przypadkach jak ten mam wątpliwości, czy uda mi się oddać jakąkolwiek sprawiedliwość opisywanemu tytułowi.

Sama historia jest prosta jak przysłowiowa budowa cepa. Eric Draven i jego narzeczona Shelly Webster zostają zamordowani w przeddzień swojego ślubu. Rok później Eric dzięki krukowi – uważanemu za przewodnika dusz – powraca, by wymierzyć sprawiedliwość.

O komiksie pisałem na swoim Instagramie. Motywacją stojącą za jego powstaniem była osobista tragedia, której doświadczył autor, James O’Barr. Moje pierwsze podejście do komiksu (długo po filmie) skończyło się rozczarowaniem i odbiciem. Dopiero po latach, gdy Planeta Komiksów wydała go zbiorczym wydaniu, uzupełnionym o wcześniej niewidziane panele oraz liczne komentarze i dodatki, coś kliknęło i papierowy Kruk stał się jednym z moich ulubionych tytułów. Może przy okazji tego wpisu uda mi się wyjaśnić, dlaczego tak łatwo zakochać się w filmie, a tak trudno polubić komiks.

Zacznijmy od tego, iż podobnie jak protoplasta, tak i adaptacja jest naznaczona śmiercią. Kruk słynie z tego, że jest to ostatni film Brandona Lee (syna Bruce’a Lee). Krótko mówiąc, w jednym z pistoletów użytych na planie znalazły się prawdziwe kule. Po zastrzeleniu Brandona istniało ryzyko, iż realizacja The Crow zostanie permanentnie przerwana, ale ostatecznie dokończono filmowanie dzięki dublerom oraz nakładaniem twarzy zmarłego za pomocą CGI.

Najważniejszą różnicą między komiksem, a filmem jest skupienie się na innych aspektach. Obie opowieści łączy motyw zemsty, jednak pierwowzór jest także o wybaczeniu (nie mordercom, żeby nie było), zaś film jako drugą warstwę wybiera miłość tak silną, że łączącą nawet po śmierci. Kolejne rozdziały komiksu są przetykane przemyśleniami i poezją. Nawet najbrutalniejsze akty zemsty nie mają dynamiki choćby dowolnego trykociarza. Na to z kolei stawia adaptacja – sceny akcji są dynamiczne, rozpierducha konkretna, a efekty pirotechniczne robią wrażenie po dziś dzień. Komiks po przyzwyczajeniu się do jego początkowego chaosu posiada równomierne tempo i trzyma się go do końca. Główny bohater jest nieśmiertelny, więc zamiast jego losem czytelnik przejmuje się bardziej interakcjami (w tym z krukiem, z którym prowadzi rozmowy) oraz przemyśleniami. W filmie mimo całego kunsztu byłoby to nudnawe, więc podbito stawkę tym, że nieśmiertelność znika, gdy ktoś wpadnie na pomysł ubicia ptaka.

Niestety, na niekorzyść komiksu przemawia dość specyficzna kreska będąca efektem tego, że autor tak naprawdę dopiero uczył się rysować. Do tego opowieść dość chaotyczna, a czytelnik wyniesie z niej tyle, ile potrafi z połączenia rysunków i tekstu. Film ma tę przewagę, że jako medium jest bardziej przystępny i zwykła rozmowa dwóch postaci w jednym pokoju lub w trakcie pałaszowania hot-dogów jest odbierana inaczej. Warto zwrócić tutaj uwagę na to, że jeśli nie liczyć dwóch scen, całość rozgrywa się nocą, w deszczu lub łącząc obie te sytuacje. Jest to jeden z niewielu tytułów, gdzie non-stop jest ciemno jak cholera, a mimo to nie ma problemów z widocznością. Sztuka chyba zapomniana w dzisiejszej kinematografii. Jedynym innym filmem, który odstawił podobny numer, jest Dark City, ale tutaj dowcip polega na tym, że robił go ten sam reżyser.

Jeśli na moment zapomnieć o tragediach stojących za napisaniem Kruka, adaptacją, czy nawet w jego treści, to motyw zemsty zza grobu może wydać się wręcz kiczowaty. Mimo to aktorzy są tak zaangażowani, że wszystko traktujemy poważnie. Przestępcy przerażają swoim zezwierzęceniem, tłumy swoim zobojętnieniem, a niektóre postacie cynizmem. Filmowe postacie mają niewiele wspólnego z komiksowymi. Np. imidż komiksowego T-Birda przeszedł na Tin Tina. Nijak to nie przeszkadzało w stworzeniu bardzo (śmiem twierdzić, że wręcz bardziej od oryginału) wyrazistych szwarccharakterów. Top Dollar i Grange w wykonaniu duetu Michael Wincott i Tony Todd to bodaj jedni z najbardziej wyrachowanych i przyprawiających o ciarki skurwysynów, jakich zobaczycie na ekranie. Całość podkreśla fenomenalna ścieżka dźwiękowa, w rytm której pulsuje każdy kadr. Dzięki niej atmosfera osiąga taką gęstość, że miejscami robi się wręcz duszno, niepokój gnieździ się za skórą, a wszechobecny syf widoczny na ekranie zdaje się wręcz z niego wylewać. Tego filmu się nie ogląda, tylko doświadcza i chłonie.

Kruk jest efektem wielu wypadkowych. Gdyby którejkolwiek zabrakło, produkt końcowy mógłby w ogóle nie powstać albo nie odnieść takiego sukcesu. Co zresztą potwierdzają sequele, ale o tym w przyszłości. The Crow jest jednym z niewielu przypadków, które zmieniają lwią część materiału źródłowego (ale nie tak, by nie był on rozpoznawalny) i genialnie na tym wychodzi. Moja ocena: 5+.

niedziela, 24 marca 2024

Guardians of the Galaxy Vol. 3

Podczas ataku na Knowhere Rocket zostaje poważnie ranny. Jego stan jest krytyczny. Rozpoczyna się wyścig z czasem, konwencjonalne sposoby leczenia nie wystarczają. Tajemnica uzdrowienia szopa tkwi w jego przeszłości.

Nie oczekiwałem wiele po tym filmie. Niby Gunn nie pozwoli producentom wtryniać się w jego produkcję, niby on jeden miał odstawać na plus od reszty kinowego MCU wydanego po Endgame (pomijając Spider-Mana: No Way Home, bo ten nie jest w pełni marvelowy), ale ja pozostawałem sceptyczny. No i tyle dobrego, że chociaż raz miło się rozczarowałem.

Każdy fan znajdzie w tej produkcji znane elementy: głupawe poczucie humoru, specyficzna ścieżka dźwiękowa podkreślająca ton danej sceny, widowiskowa rozpierducha i mordobicie, a także ten sam poziom aktorstwa (High Evolutionary jest bardzo wyrazistym antagonistą, lepszym od Kanga). Druga część próbowała podbić emocjonalną stawkę za pomocą porąbanej historii ojca Quilla. Trójka przebija poprzednika na tej płaszczyźnie. Już wcześniej pojawiały się insynuacje odnośnie tego, jak potworne jest pochodzenie Rocketa. Vol. 3 pozwala nam doświadczyć go w całej jego okrutnej okazałości. Można by się kłócić, że zastosowano najprostszy (by nie rzec najbardziej prostacki) zabieg: wpłynięcie na uczucia widza za pomocą uroczych i/lub zabawnych zwierzątek, ale robi to podręcznikowo i efektywnie. Przez co retrospekcje i ich konsekwencje w finale to w zasadzie najlepsze sceny w całym widowisku.

Podoba mi się też fakt, że tym razem opowieść skupia się na bardzo osobistych potrzebach bohaterów. Nie jest to pierwszyzna w serii, ale w jedynce i dwójce tym wątkom towarzyszyła zagłada na ogromną skalę. Tutaj nawet jeśli jedna planeta ucierpi, nie jest to tak istotne. Liczą się postacie. Tu w zasadzie każdy ma swoje pięć minut, które nie są zmarnowane, ale wydaje mi się, że nie wszyscy na nie zasługują.

Moje dwa największe problemy to dziury fabularne i połowiczny antagonista. Te pierwsze da się wyłapać dość szybko i niby są niewielkie, ale sporo ich i trzeba wręcz skupiać się na ich ignorowaniu, by nie przeszkadzały w seansie. Ten drugi to Adam Warlock – postać, która w komiksach odgrywa ważną rolę w sadze o Rękawicy nieskończoności. Tutaj jest spóźnionym dodatkiem z napisów końcowych z Vol. 2. Oprócz tego, że jest to zmarnowana postać, podobnie jak w przypadku Captain Marvel w Endgame, dałoby się go zastąpić kimś innym i lepiej umiejscowionym. Cholera, nawet popełnię tę samą sugestię, co przy Endgame: Ravagerzy mieliby więcej sensu. Byli cięci na Yondu za dostarczanie dzieci Ego i dopiero pokonanie szurniętej planety zrehabilitowało go w ich oczach. Wystarczyłoby, że Gamora szepnie słówko, iż High Evolutionary robi to samo i Strażnicy mieliby wsparcie, że ho ho (a i byłoby co szabrować).

Pomimo mojego czepialstwa Guardians of the Galaxy Vol. 3 zapewnił mi przyzwoitą rozrywkę. Nadal wolę dwie poprzednie części, ale w przeciwieństwie do pozostałych produkcji kinowych duetu Marvel/Disney wydanych po Endgame, tej nie wstydzę się postawić na półce. Moja ocena: 4+.