niedziela, 31 marca 2024

The Crow (1994)

Film – legenda. Pomimo całego mojego zamiłowania i sporej znajomości tematu w takich przypadkach jak ten mam wątpliwości, czy uda mi się oddać jakąkolwiek sprawiedliwość opisywanemu tytułowi.

Sama historia jest prosta jak przysłowiowa budowa cepa. Eric Draven i jego narzeczona Shelly Webster zostają zamordowani w przeddzień swojego ślubu. Rok później Eric dzięki krukowi – uważanemu za przewodnika dusz – powraca, by wymierzyć sprawiedliwość.

O komiksie pisałem na swoim Instagramie. Motywacją stojącą za jego powstaniem była osobista tragedia, której doświadczył autor, James O’Barr. Moje pierwsze podejście do komiksu (długo po filmie) skończyło się rozczarowaniem i odbiciem. Dopiero po latach, gdy Planeta Komiksów wydała go zbiorczym wydaniu, uzupełnionym o wcześniej niewidziane panele oraz liczne komentarze i dodatki, coś kliknęło i papierowy Kruk stał się jednym z moich ulubionych tytułów. Może przy okazji tego wpisu uda mi się wyjaśnić, dlaczego tak łatwo zakochać się w filmie, a tak trudno polubić komiks.

Zacznijmy od tego, iż podobnie jak protoplasta, tak i adaptacja jest naznaczona śmiercią. Kruk słynie z tego, że jest to ostatni film Brandona Lee (syna Bruce’a Lee). Krótko mówiąc, w jednym z pistoletów użytych na planie znalazły się prawdziwe kule. Po zastrzeleniu Brandona istniało ryzyko, iż realizacja The Crow zostanie permanentnie przerwana, ale ostatecznie dokończono filmowanie dzięki dublerom oraz nakładaniem twarzy zmarłego za pomocą CGI.

Najważniejszą różnicą między komiksem, a filmem jest skupienie się na innych aspektach. Obie opowieści łączy motyw zemsty, jednak pierwowzór jest także o wybaczeniu (nie mordercom, żeby nie było), zaś film jako drugą warstwę wybiera miłość tak silną, że łączącą nawet po śmierci. Kolejne rozdziały komiksu są przetykane przemyśleniami i poezją. Nawet najbrutalniejsze akty zemsty nie mają dynamiki choćby dowolnego trykociarza. Na to z kolei stawia adaptacja – sceny akcji są dynamiczne, rozpierducha konkretna, a efekty pirotechniczne robią wrażenie po dziś dzień. Komiks po przyzwyczajeniu się do jego początkowego chaosu posiada równomierne tempo i trzyma się go do końca. Główny bohater jest nieśmiertelny, więc zamiast jego losem czytelnik przejmuje się bardziej interakcjami (w tym z krukiem, z którym prowadzi rozmowy) oraz przemyśleniami. W filmie mimo całego kunsztu byłoby to nudnawe, więc podbito stawkę tym, że nieśmiertelność znika, gdy ktoś wpadnie na pomysł ubicia ptaka.

Niestety, na niekorzyść komiksu przemawia dość specyficzna kreska będąca efektem tego, że autor tak naprawdę dopiero uczył się rysować. Do tego opowieść dość chaotyczna, a czytelnik wyniesie z niej tyle, ile potrafi z połączenia rysunków i tekstu. Film ma tę przewagę, że jako medium jest bardziej przystępny i zwykła rozmowa dwóch postaci w jednym pokoju lub w trakcie pałaszowania hot-dogów jest odbierana inaczej. Warto zwrócić tutaj uwagę na to, że jeśli nie liczyć dwóch scen, całość rozgrywa się nocą, w deszczu lub łącząc obie te sytuacje. Jest to jeden z niewielu tytułów, gdzie non-stop jest ciemno jak cholera, a mimo to nie ma problemów z widocznością. Sztuka chyba zapomniana w dzisiejszej kinematografii. Jedynym innym filmem, który odstawił podobny numer, jest Dark City, ale tutaj dowcip polega na tym, że robił go ten sam reżyser.

Jeśli na moment zapomnieć o tragediach stojących za napisaniem Kruka, adaptacją, czy nawet w jego treści, to motyw zemsty zza grobu może wydać się wręcz kiczowaty. Mimo to aktorzy są tak zaangażowani, że wszystko traktujemy poważnie. Przestępcy przerażają swoim zezwierzęceniem, tłumy swoim zobojętnieniem, a niektóre postacie cynizmem. Filmowe postacie mają niewiele wspólnego z komiksowymi. Np. imidż komiksowego T-Birda przeszedł na Tin Tina. Nijak to nie przeszkadzało w stworzeniu bardzo (śmiem twierdzić, że wręcz bardziej od oryginału) wyrazistych szwarccharakterów. Top Dollar i Grange w wykonaniu duetu Michael Wincott i Tony Todd to bodaj jedni z najbardziej wyrachowanych i przyprawiających o ciarki skurwysynów, jakich zobaczycie na ekranie. Całość podkreśla fenomenalna ścieżka dźwiękowa, w rytm której pulsuje każdy kadr. Dzięki niej atmosfera osiąga taką gęstość, że miejscami robi się wręcz duszno, niepokój gnieździ się za skórą, a wszechobecny syf widoczny na ekranie zdaje się wręcz z niego wylewać. Tego filmu się nie ogląda, tylko doświadcza i chłonie.

Kruk jest efektem wielu wypadkowych. Gdyby którejkolwiek zabrakło, produkt końcowy mógłby w ogóle nie powstać albo nie odnieść takiego sukcesu. Co zresztą potwierdzają sequele, ale o tym w przyszłości. The Crow jest jednym z niewielu przypadków, które zmieniają lwią część materiału źródłowego (ale nie tak, by nie był on rozpoznawalny) i genialnie na tym wychodzi. Moja ocena: 5+.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz