poniedziałek, 25 stycznia 2010

Left 4 Dead

[Oryginalny wpis pochodzi z dnia 02 grudnia 2009.]

Pora podzielić się wrażeniami z tego, co widnieje w tytule wpisu. Co prawda samą grę ukończyłem (i mam na myśli kampanie zrobione przez twórców gry) jakiś czas temu. Nowa to ona nie jest, a dodatkowo premierę miała niedawno część druga, ale co tam. Nieważne, kiedy się o grze pisze, ważne, że się pisze. Zacznę od tego, iż uwielbiam gry, w których przedstawiono jakąś tam katastrofę/wojnę, a naszym zadaniem jest przetrwać w zniszczonym świecie/okolicy. Dlatego lubiłem buszować po martwych ulicach Raccoon City w Resident Evil 2 i 3. Wspaniale mi się grało w Fallouta 1-2 (w trójkę dopiero zamierzam zagrać). Genialny klimat ma dla mnie Stalker, a Silent Hill po prostu kocham. Jak widać podobny zabieg można przeciągnąć przez różne gatunki gier.

Do L4D siadałem z nastawieniem: ot, rzeź pokroju Painkillera, tylko sceneria inna. Jakież było moje zdumienie, że tej grze bliżej do wspomnianego Resident Evil, niż naszej rodzimej produkcji. No i stało się, wsiąkłem. Jeżeli ktoś ma takie ciągoty do łażenia po tym, co zostało z ludzkiej cywilizacji, to w zasadzie powinien przestać czytać i zacząć grać. Fani zombie i innych żywych trupów, ceniący sobie filmy pana Romero, powinni zrobić dokładnie to samo. A co do pozostałych, czytajcie dalej.

W grze wcielamy się w jedną z czterech postaci ocalałych – ludzi niezarażonych tym, co zmieniło większość w zombie. Jeśli gramy w trybie kooperacji, to w pozostałą trójkę mogą wcielić się inni gracze. Natomiast jeśli jest to tryb pojedynczego gracza, zastąpią ich boty. Boty mają na tyle sensowne AI, że wiedzą, jak skutecznie strzelać/osłaniać gracza. Szkoda tylko, że pozostałe aspekty leżą, np. notoryczne wchodzenie na linię strzału, czy wpadanie w zakamarki, które mieliśmy nadzieję ominąć (dzięki takim wpadkom niejednokrotnie miałem na sobie o jedną wredną bestię za dużo). Gra z ludźmi jest dużo zabawniejsza. Naszym głównym zadaniem jest przetrwać. Kolejne poziomy polegają w zasadzie wyłącznie na przejściu od punktu A do B. Poziomów jest zawsze kilka w obrębie kampanii, a na koniec czeka nas obrona lokacji, dopóki nie przybędzie transport. Banał? Pewnie, że tak, ale potrafi wciągnąć. O ile na poziomie easy mamy do czynienia z praktycznie typowym dla FPSów schematem: zastrzel, przeładuj, naprzód, o tyle na wyższych poziomach robi się niebezpieczniej. Zombiaki są w stanie wykończyć nas naprawdę szybko, przeładowanie broni nagle staje się za długie, a amunicja w cięższych niż pistolet kalibrach kończy się szybciej, niż się spodziewamy. Dodatkowo apteczkę możemy mieć tylko jedną, podobnie jak środki przeciwbólowe, czy koktajl Mołotowa.

Same poziomy, po których będziemy się poruszać, są po prostu świetne. Osobiście preferuję te rozgrywające się w dużych miastach, ewentualnie miasteczkach. Natomiast te rozgrywające się w plenerze (lasy, bagna, farmy) niespecjalnie przypadły mi do gustu, ale co kto lubi.

Nastrój w grze doskonale podkreślają dźwięki oraz muzyka (występująca co prawda rzadko, ale doskonale uzupełniająca resztę). A jeśli komuś mało wrażeń, to od tego mamy kilka specjalnych zombie/mutantów, które nie dadzą nam chwili spokoju. Doliczmy jeszcze hordy truposzy, które potrafią zaatakować znienacka, oprawę graficzną pasującą do klimatu i otrzymacie mniej więcej obraz tego, czym jest Left 4 Dead – grą prostą w konstrukcji, a zapewniającą masę radochy i wrażeń. Jak tylko dwójka trafi do jakiejś serii za 50 zeta (jak to było z jedynką), na pewno w nią zainwestuję. A tymczasem żegnam, gdyż muszę złapać samolot, zanim zombie dobiorą się do pilota.