Gdy u aktora grającego Spartakusa – Andy’ego Whitfielda – zdiagnozowano chłoniaka niezarniczego, produkcja drugiego sezonu została wstrzymana na czas leczenia. To jednak nie powstrzymało producentów przed podsycaniem zainteresowania serialem. Zapadła decyzja o nakręceniu prequela, który nie wymagałby obecności Andy’ego i tak powstał Spartacus: Gods of the Arena.
Miniseria składa się z sześciu odcinków. Przedstawia ona wydarzenia z domu Batiatusa przed przybyciem Spartakusa. Obecnym mistrzem miasteczka Capua jest Gannicus, arena przypomina budę zbitą z desek, Crixus jest świeżym nabytkiem Batiatusa, żona Oenomausa (który nie ma jeszcze stanowiska Doctore) żyje, a Ashur (też jako początkujący gladiator) jest wciąż przed incydentem uniemożliwiającym mu walkę. Dodatkowo w przeciwieństwie do Blood and Sand akcja nie zwleka z rozkręceniem się, rusza z kopyta od pierwszych sekund i zapewnia wszystko to, za co lubiło się pierwszy sezon: walki, krew, brutalność, intrygi, popierniczone postacie, a wszystko zwieńczone dużą dozą erotyki i oprawione dźwiękowo tak dobrze, jak poprzednik. Efekty specjalne są nieco lepszej jakości, ale nadal zdarzają się ujęcia tak sztuczne, że trudno się nie uśmiechnąć.
Tak na dobrą sprawę Gods of the Arena poradziłoby sobie bez słowa Spartacus, jako osobny serial, gdyby nie jedna rzecz – flashbacki na początku i końcu pokazujące zakończenie pierwszego sezonu. W ten sposób wymusza to albo obejrzenie Blood and Sand w pierwszej kolejności, albo pominięcie flashbacków (co z kolei byłoby ze stratą dla widza, bo zostały fajnie wpasowane w Gods).
Jeżeli komuś podobał się Blood and Sand, na pewno polubi Gods of the Arena. Całość jest poprowadzona tak, że widz czuje się swojsko i nie ma problemów z wskoczeniem w wir wydarzeń. Może właśnie przez to ogólne wrażenie jest lepsze niż w przypadku pierwszego sezonu. Moja ocena: 5-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz