Trzecia część w końcu za mną… I cieszę się, że kupiłem ją w promocji, inaczej plułbym sobie w brodę.
Akcja BI ma miejsce w 1912 roku, w latającym mieście: Columbia. Graczowi przyjdzie wcielić się w postać Bookera Dewitta, który w ramach spłacenia swojego długu ma za zadanie odnaleźć pewną dziewczynę i sprowadzić ją do Nowego Jorku. Oczywiście to tylko mocno powierzchowny opis. Gra zapewnia wiele zwrotów akcji, a słowo infinite nie znalazło się w tytule bez powodu. Problemem jest jednak sposób opowiadania historii. Jest on strasznie toporny, fragmenty fabuły są rozłożone nierównomiernie, a znajdywane pamiętniki audio niespecjalnie podtrzymują zainteresowanie. Jeszcze gorsze jest to, że jak tylko wpadniemy na skojarzenie z inną serią gier, w zasadzie nic więcej nas nie zaskoczy. Fakt, tutaj te pomysły przedstawiono inaczej, ale efekt końcowy nie pozostawił mi miejsca na domysły.
Rapture występuje tu stricte gościnnie i opatrzone zostało komentarzem, iż miasto pod wodą to idiotyczny pomysł (bo przecież latające ma dużo więcej sensu). Najzabawniejsze jest to, że Columbia to tak naprawdę anty-Rapture. Nie chodzi tylko sposób budowy, ale także fundamenty. Jedno powstało na bazie wiary, drugie nauki i sztuki, a ironii dodaje fakt, że końcowa sytuacja obu jest bliźniaczo podobna. Szkoda, że nie wykorzystano tu potencjału, jaki dają religijne podłoże i kwestie rasizmu. Wybory (nie tylko moralne) mają niewielkie konsekwencje i służą chyba tylko temu, żeby gracz mógł się poczuć dobrze, że zrobił tak, a nie inaczej. Zakończenie jest tylko jedno. Poruszone tematy potraktowano dość powierzchownie, a mimo to znaleźli się ludzie, których nawet taka dawka „uraziła”. Pozostawię to bez komentarza.
Na tym moje narzekanie się nie skończy. BI został w stosunku do poprzedników niepotrzebnie uproszczony. Zamiast całego arsenału, teraz nosimy tylko 2 bronie. Toniki wywalono i zastąpiono… ubraniem… Czyli zamiast pokaźnej listy premii, którą można było dobierać wedle uznania, ograniczono nas do czterech slotów. Mało tego, efekty zapewniane przez ciuchy są w dużej mierze takie sobie. Plasmidy zostały zastąpione Vigorami. Zasada działania w sumie identyczna, tylko że jak w Bioshock 2 jakoś naturalnie łączyło się większość z nich w walce, tak tutaj korzysta się tylko z kilku, które po maksymalnym ulepszeniu dają tak wielką przewagę, jakbyśmy dostali „I win button”. Dodatkowo pasek z energią Vigorów zostaje podzielony na części, w zależności od Vigoru, żeby biedny gracz nie przejmował się kombinowaniem/liczeniem punktów. Hakowania wcale nie ma.
Najbardziej mnie w tym wszystkim wkurza jednak uber konsolowy patent – JEDEN save slot i autosave’y… No do ciężkiej cholery, osobę odpowiedzialną za realizację tego fragmentu gry powinni przegonić po rozżarzonych węglach i pozwolić się zatrzymywać tylko wtedy, gdy organizatorzy czują, a nie biegnący, że jest ok.
Naturalnie, Infinite to nie tylko dyskusyjne decyzje odnośnie zmian w mechanice. To także drugie tyle zalet. Przede wszystkim gra potrafi zrobić piorunujące pierwsze wrażenie. Od wyglądu tekstur, efektów graficznych, poprzez projekty: miasta, wnętrz i przeciwników, na szczegółach typu kolibry latające po ogrodach, śmieci szalejące na wietrze, czy zwykłe plakaty wpasowujące się w obraną stylistykę – BI olśniewa. Animacje cieszą płynnością i różnorodnością, można się czasem zatracić w gapieniu na to, co się dzieje dookoła nas (przynajmniej dopóki kule nie zaczną świszczeć koło uszu, a ulice pustoszeć).
Strona dźwiękowa została zrealizowana z równie wielkim rozmachem. Muzyka urzeka i można jej słuchać godzinami, zaś każdy dźwięk jest na swoim miejscu. Aktorzy dają z siebie wszystko, ich kwestie nie wytrącają nas ani na moment z klimatu. Tylko właśnie… klimat nie przypomina tego z poprzednich odsłon Bioshocka. Pomimo tego, że całe miasto na nas poluje, nijak nie odczuwa się zaszczucia, osamotnienia, a walka o przetrwanie wygląda jak… formalność. I nie jest to spowodowane obecnością Elizabeth. Na początku bałem się, że BI będzie jednym, nieznośnym zadaniem z eskortą, niczym Silent Hill 4. Na całe szczęście, myliłem się. Dziewczyna potrafi sobie radzić sama, podrzuca cenne przedmioty, czy to w walce, czy podczas eksploracji, potrafi także przyzwać przydatne obiekty, ale jej pomoc nie jest tak przegięta, jak w przypadku Eliki z Prince of Persia 2008. Inna sprawa, że nie rozumiem zachwytu nad Elizabeth. Jasne, jest to dobrze napisana, zagrana i oskryptowana postać, ale nie do tego stopnia, żeby jej od razu ołtarze stawiać.
Jako FPS Infinite jest zwyczajnie przeciętny. Jako sequel, jeszcze słabszy. Dobrze wygląda i brzmi, ale mnie nie wciągnął. Recykling pomysłów, nierównomierne rozłożenie fabuły i (w pewnym momencie) żmudna eksploracja sprawiały, że myślałem tylko o tym, kiedy gra się skończy. Dodatkowo gra dostaje ode mnie kopa za niepotrzebne uproszczenia i zmiany, których w wersji PC nie powinno być. Moja ocena: 3+. Osoby bardziej wyrozumiałe mogą podnieść ocenę do 4, zakładając, że gra pochodzi z promocji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz