sobota, 20 września 2014

Crash and Burn

Gdy ten film pojawił się na rynku europejskim, jego pełny tytuł brzmiał: Robot Jox 2: Crash and Burn. Jako że wtedy nie miałem szczęścia do polowania na jedynkę, zwiastun tkwił w pamięci, a udało się dojrzeć ten tytuł, wziąłem go bez wahania. No i niestety lipa. O ile film sam w sobie nie jest jakiś uber tragiczny, to jednak jako kontynuacja RJ był słaby, zaś dla dzieciaka, który liczył na walki robotów, stanowił potężne rozczarowanie. Jego głównym problemem… Nie, stop, to nie jest problem filmu, tylko efekt pazerności osób, które wpadły na pomysł z tytułem. Oto, dlaczego: Crash and Burn nie jest i nigdy nie był kontynuacją Robot Joxa. Elementy łączące obie produkcje można policzyć palcach jednej ręki. Po pierwsze - reżyser, który był producentem pierwszej części. Po drugie – motyw muzyczny otwierający film. Po trzecie – sam tytuł nawiązujący do motto joxów.

Teraz przykłady w drugą stronę. Po pierwsze – nigdzie nie ma wyraźnego nawiązania, odniesienia czasowego, czy jakiejkolwiek wzmianki, że to w ogóle to samo uniwersum. Po drugie – robot widoczny na okładce to niemal dekoracja. Nie jest obsługiwany z kokpitu, tylko zdalnie i swoje miejsce w filmie ma przez dosłownie parę minut. Po trzecie – tytułowe Crash and Burn pomimo zbieżności z motto z RJ, tutaj jest użyte w zupełnie innym kontekście.

A o czym w ogóle jest sam film? Świat przyszłości - po tym, jak światową ekonomię szlag trafił, kontrolę nad jakością życia przejmuje organizacja zwana Unicom. Ze zdawkowych opisów postaci wynika, iż jest to odpowiednik mega korporacji z tworów cyberpunkowych. Unicom w ramach „poprawy” jakości życia wprowadza zakaz korzystania z komputerów oraz robotów wszelkiego rodzaju. Niektórzy się z tym godzą, inni (tradycyjnie) tworzą ruch oporu. Bohaterem opowieści jest Quinn, wykonujący prostą robotę na zlecenie Unicomu – ma dostarczyć freon do starej elektrowni (czy innej fabryki), funkcjonującej obecnie, jako stacja telewizyjna. Na miejscu spotyka małą, acz barwną ekipę obsługującą placówkę. W trakcie pierwszej nocy ginie jeden z miejscowych.

Tak, jest to film z rodzaju: morderca jest wśród nas. I jako taki nie jest tragiczny. Za niewielkie pieniądze studio wyprodukowało przyzwoitą opowieść, z niezłymi zwrotami akcji i w miarę sensownie umotywowaną. Aktorstwo pozostawia nieco do życzenia, ale dźwiękowo i wizualnie jest w porządku.

Jeśli ktoś ma ochotę na niezbyt skomplikowany, ale też nie bezczelnie głupi thriller/horror (czyli zwyczajnie średni), w otoczce s-f i z klimatem ery VHS, może sięgnąć po Crash and Burn. Jako dzieciak nie potrafiłem go docenić, a obecnie bawiłem się nieźle. Moja ocena: 3.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz