Miałem to szczęście (a przynajmniej uważam to za szczęście), że dzieciństwo przypadło mi na polską erę VHS. Wypożyczalnie kaset video były normą, a każde wypożyczenie sprawiało ogromną radochę. Do tego niektóre z osiedlowych wypożyczalni miały fajny, specyficzny klimat. Oprócz hiciorów i klasyków, półki uginały się pod naporem szmiry, kina niszowego, niskobudżetowego i trafiającego do bardzo wąskiego grona odbiorców. Naturalnie, byli i tacy, którzy oglądali wszystko, jak leci, ale to inna bajka. Każda z kaset zawierała także kilka zwiastunów. Nie przypomnę sobie, gdzie widziałem zwiastun Robot Joxa, ale to właśnie on spowodował, że dzieciak zafascynowany Transformerami koniecznie chciał to obejrzeć. Roboty sterowane przez ludzi, odzwierciedlające ruchy swoich pilotów – no który małolat nie wydałby kieszonkowego, byle wyrwać kasetę dla siebie? Dodajmy, że jeśli spośród okolicznych wypożyczalni tylko jedna ją miała i tylko w jednym egzemplarzu, polowanie na nią stawało się osobnym przeżyciem.
Jeśli chodzi o tło fabularne, to nie jest jakoś specjalnie porywające. Ot, była sobie wojna nuklearna, po której stwierdzono, że wojen więcej nie będzie. Zamiast tego o poszczególne terytoria będziemy się tłuc w wielkich robotach. I tak powstał Choca… tfu, Robot Jox – pilot zasiadający za sterami wielkiego mecha. O dziwo, po wojnie ostały się tylko 2 frakcje, które ciężko nazwać państwami, ale nietrudno zidentyfikować z Rosją i USA.
RJ zestarzał się niesamowicie szybko. W zasadzie zaraz po swojej premierze. Po pierwsze, twórcy (konkretnie Joe Haldeman i Stuart Gordon) non-stop ze sobą walczyli. Jeden chciał poważnego widowiska s-f z komentarzem politycznym, nawiązującym do zimnej wojny, drugi chciał odpowiednika live-action kreskówek o Transformerach (które zresztą były główną inspiracją). Proces produkcji wydłużył się do tego stopnia, że gdy film wreszcie ujrzał światło dzienne, o zimnej wojnie nikt nie chciał słyszeć, a Transformery odeszły do lamusa. W rezultacie otrzymaliśmy widowisko, które próbuje być poważne, ale zostaje zarżnięte przez słabe dialogi oraz niekonsekwentność.
Na szczęście jest też druga strona medalu. Zwolenników kiczu charakterystycznego dla przełomu lat '80 i '90 na pewno zadowoli oprawa, jak i wspomniane dialogi. Jako że w tym okresie nie było grafiki komputerowej, wrzucanej w ilościach hurtowych, twórcy efektów specjalnych musieli się porządnie wysilić, by walki robotów jakoś wyglądały. I pomimo, iż bez trudu da się rozpoznać, co jest plastikowe, gdzie nakładają się różne plany, a co jest poklatkowe, efekt końcowy może robić wrażenie. Zwłaszcza, że obraz jest tak dynamiczny, jak tylko pozwoliły warunki.
Tak więc ocena zależy od naszego nastawienia. Jeśli nastawimy się na lekką rozpierduchę, z niepotrzebnym kacem moralnym w środku oraz kiczem godnym okresu produkcji, Robot Jox zasługuje na 4-. Natomiast jeśli celujemy w bardziej poważne i efekciarskie widowisko, będące starym odpowiednikiem Pacific Rim, to nie ten adres. Wtedy RJ jest przeciętnym filmem z niezłym, ale niewykorzystanym pomysłem. W tej wersji dostaje: 3.
P.S. Niezależnie od nastawienia i oceny, zakończenie jest tak głupie, że brak słów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz