niedziela, 11 czerwca 2017

Pirates of the Caribbean: Dead Men Tell No Tales

Już dawno nie widziałem takiego numeru, żeby dawać filmowi dwa tytuły. Gdzieniegdzie w Europie ten film jest wyświetlany jako Salazar’s Revenge, a szkoda, bo do tej pory tytuły odnosiły się do bardziej ogólnych haseł kojarzonych z piratami, czy lore filmów. Poza tym postaci Salazara nie było w poprzednich odsłonach, więc jeśli ktoś nie widział choćby jednego zwiastuna, to tytuł (także polski) nic mu nie powie.

Henry Turner, syn Williama i Elizabeth, chce wyrwać swego ojca ze szponów klątwy Latającego Holendra. Aby tego dokonać, musi odnaleźć trójząb Posejdona, artefakt pozwalający na władanie morskimi odmętami. Sęk w tym, że nie jest jedynym poszukiwaczem, a do tego ubzdurał sobie, że osobą, która może mu pomóc, jest Jack Sparrow.

Nie uwierzycie, z jaką serią zrównali się Piraci dzięki tej odsłonie… Z Fast & Furious… Nie żartuję. I to nie jest wyłącznie zasługa sceny, w której zaprzęg sześciu koni ciągnie przez miasteczko bank z sejfem (ponownie: nie żartuję). Na to wrażenie składa się również sięganie po stare postacie drugo, żeby nie rzec trzecioplanowe i wplatanie ich w intrygę. Jednak w przeciwieństwie do F&F weterani Piratów wydają się być ciągle zmęczeni swoimi rolami. Przoduje w tym Geoffrey Rush, który ożywia się dosłownie w finale i na krótko. Zaraz po nim jest Johnny Depp, którego tak naprawdę w ogóle mogłoby nie być, a fabuła nie wymagałaby nawet zbyt wielkich przeróbek. Już pominę fakt, że w tej odsłonie nie zostało w nim praktycznie nic z kogoś, kto potrafił obmyślić cwany plan ucieczki. Tutaj Jack liczy tylko na szczęście, robiąc z siebie kretyna. Twórcy chyba też nie wiedzieli, czy chcą iść w kierunku nowych postaci, jak to było w On Stranger Tides, czy trzymać się bezpiecznych szlaków przetartych przez trzy wcześniejsze produkcje. Nowi bohaterowie na siłę próbują wcisnąć się w buty Willa i Elizabeth, ale brak im charyzmy, a motywacja nie wypadła przekonująco. Nawet odpowiednik Becketta z drugiej i trzeciej części, grany przez Davida Wenhama zdaje się być dorzucony pro forma. Tylko Javier Bardem w roli Salazara wygląda, jakby świetnie się bawił.

W fabule dzieje się dokładnie to samo. Z jednej strony chciano poszukiwań skarbu rodem z Piratów 4, z wątkami rodem z jedynki, a z drugiej jawnie olano niektóre z informacji (scena po napisach czwartego filmu, flota w butelkach) lub im zaprzeczono (Will, którego wygląd zmienia się, jakby przeinaczył swój obowiązek, jak Davy Jones). Poczucie humoru również jest jakieś takie blade, jakby silono się na dowcipy i tylko co dziesiąty trafiał w punkt. Wisienką na torcie jest potencjalny sequel. Gdyby widowisko zakończyło się dokładnie ostatnią sceną, mielibyśmy teraz zamkniętą serię. Nic z tego, jest jeszcze dodatek po napisach, który zostawia furtkę na dalszy ciąg.

Efektów CGI jest od groma i jeszcze trochę. Nie sposób odmówić im różnorodności i kreatywnego wykorzystania, ale w takim natłoczeniu zwyczajnie męczą. Zwłaszcza, że jakościowo wypadają tak sobie i nie nadają się nawet na seans 3D (na takim byłem).

Wiecie, co jest w tym wszystkim najzabawniejsze? Że pomimo wad ten film ogląda się lekko i szybko. Fakt, efekt końcowy był dla mnie słabszy nawet od czwartej części, ale w przeciwieństwie do niej, na piątce w ogóle nie zdążyłem powiercić się w fotelu, czy przysnąć, bo cały seans przeleciał w takim tempie. Tak – jest to najgłupsza odsłona i najmniej angażuje, ale jeśli podejść do niej bez zobowiązań, to nie jest to najtragiczniejszy ze sposobów na spędzenie czasu. Moja ocena: 3-.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz