niedziela, 4 listopada 2018

The war had all but ground to a halt in the blink of an eye.

W okresie szkoły średniej i studiów miałem wystarczająco dużo czasu, by dość często grać w gry RPG. Zaczynałem chyba jak większość fanów tej rozrywki od Warhammera, tak zwanej pierdycji. Potem były kolejne gry, które zostawały ze mną dłużej lub krócej. Pośród nich znalazły się dwa tytuły, których moim ówczesnym mistrzom gry za cholerę nie udało się sprzedać. Były to Cyberpunk 2020 oraz Vampire: The Masquerade. O ile koncepcja i klimat obu bardzo mi pasowały, o tyle granie w tej konwencji już nie bardzo. Trochę się to zmieniło, gdy White Wolf wydał swój cykl World of Darkness na nowo. W tej odsłonie wampiry reprezentował Vampire: Requiem, którego naprawdę polubiłem i z chęcią prowadziłem. Kolega zasugerował wtedy, żebym obejrzał Underworld. Powiedzmy sobie szczerze, zarówno pierwszy film, jak i reszta serii nie są ambitnymi tworami. Ot, efekciarska mieszanina motywów z horrorów oraz kina akcji. Co je wyróżniało, to właśnie tematyka zbliżająca do World of Darkness, a ponieważ jesień jest dobrym czasem na historie o wilkołakach oraz wampirach, postanowiłem zrobić sobie maraton. Cztery z filmów odświeżyłem, piąty oglądałem po raz pierwszy. Zapraszam do lektury.


Underworld


Główna bohaterka, wampirzyca Selene należy do oddziału Death Dealers – pijawek polujących na wilkołaki. Po 500 latach takich polowań jest przekonana, iż gatunek Lycanów jest na wymarciu i niedługo ona sama stanie się nieprzydatna. Do czasu, gdy podczas tropienia kilku wrogów odkrywa, iż z jakiegoś powodu ci podążają za człowiekiem, a jak na ginącą rasę czują się zbyt pewni siebie. Dość szybko wychodzi na jaw, że tacy nieliczni to oni nie są, a skoro to się nie zgadza, co jeszcze ukryto w historii?

Zdaję sobie sprawę, że film nigdy nie miał stanowić bezpośredniej adaptacji settingu RPG. Niemniej jednak w ten czy inny sposób autorom udało się przenieść jego elementy. Scena otwierająca, gdy Selene w strugach deszczu rozgląda się po okolicy, a następnie pewna siebie skacze z wieży i bez problemu ląduje to coś, co spokojnie mogłoby zacząć sesję. Walka między obydwoma rasami jest odpowiednio efekciarska i nadnaturalna. Poza tym był to jeden z pierwszych tytułów, w którym wilkołaki pokazano tak dynamicznie. Wampiry są wyraźnie podzielone na kasty i nawet w obrębie jednego leża potrafią knuć przeciw sobie, zaś wilkołaki rozwiązują swoje problemy okładając się po pyskach.

Sceny akcji są zróżnicowane i przejrzyste (nawet przy wszystkich zastosowanych zbliżeniach). Problem polega na tym, że Underworld to film powstały na fali popularności Matrixa, więc niezależnie od tego, jak autorzy będą się gimnastykować, wiele patentów zwyczajnie zerżnięto od Wachowskich.

Kolejną sprawą jest istnienie wersji rozszerzonej. Początek wersji kinowej może wydawać się nieco chaotyczny. Nie żeby Underworld zawierał zawiłości fabularne czy rozterki bohaterów z rodzaju tych, w których widz może się pogubić, ale wersja rozszerzona poprzez dodanie kilku minut tu i tam jest zdecydowanie bardziej klarowna, a przejścia między poszczególnymi scenami płynniejsze.

Aktorsko jest w porządku. Z ciekawostek należy wymienić tutaj drobną rolę Wentwortha Millera. Z kolei Michael Sheen grający przywódcę Lycanów zmienił barwy klubowe w serii Twilight. Nie jest jednak jedynym, który trafił do innej marki o wampirach i innych nadnaturalach. Grająca tu Sophia Myles wylądowała w 2007 roku w serialu Moonlight. Wisienką na torcie jest Viktor, w którego wciela się Bill Nighy.

Polecanie Underworlda komukolwiek jest co najmniej problematyczne. Ja zawsze dobrze się przy nim bawię. Nie jest to idealne odwzorowanie którejkolwiek z odsłon World of Darkness, ani nawet specjalnie ambitne czy oryginalne widowisko. Ba, cały świat opowieści sypie się, gdy tylko widz zacznie zadawać najbardziej banalne pytania, np. ile amunicji mieści się w magazynku pistoletu Selene? Jeśli szukacie odmóżdżającej, głośnej i rozbuchanej rozrywki w sosie wampiryczno-wilkołaczym, której efekty specjalne i akcja starzeją się wystarczająco znośnie, Underworld jest dla was. W przeciwnym razie czeka was średnio udany akcyjniak z udziwnionym światem. Moja ocena: 5-.


Underworld: Evolution


Dwa z trzech starszych wampirów nie żyją, a Marcus właśnie się przebudził. Nie czując jarzma pozostałej dwójki, postanawia uwolnić swojego wilczego brata – Williama. Okazuje się, że kluczem do zrobienia tego ostatniego są wspomnienia Selene, na którą polują dosłownie wszyscy. Jakby tego było mało, całej aferze przygląda się Alexander Corvinus.

Tak jak pierwszy film inspirował się Matrixem, dodając sporo od siebie, tak drugi wziął wszystko, co najgorsze z Reloaded. Proste założenia fabularne są komplikowane na siłę, niektóre sceny akcji bez sensu wydłużono (stosując cały czas schemat: pościg, walka, gadka), nawet scena erotyczna budzi takie samo zażenowanie, jak ta między Neo i Trinity. Co więcej, tutaj efekty specjalne zestarzały się gorzej niż u protoplasty. Na samym końcu seansu można dostać głupawki, gdyż monolog Selene strasznie pokracznie stara się naśladować… Terminatora 2.

Czy warto sobie zawracać głowę Evolution? Tak, pod kilkoma warunkami. Pierwszym jest polubienie pierwowzoru – bez tego ani rusz. Drugim jest umiejętność wyłączenia myślenia i odporność na miejscami bzdurne dialogi. Wtedy można cieszyć się niezłą rozwałką. Projekty potworów są całkiem fajne, a wampiryczna postać Marcusa notorycznie kojarzyła mi się z serią Legacy of Kain. Miejsce ostatniej potyczki przywodziło mi na myśl serię Tomb Raider. Zresztą całej Evolution w jakiś pokrętny sposób bliżej do gier komputerowych niż systemu RPG. Warstwę współczesną urozmaicono wstawkami ze średniowiecza, które idealnie wpasowały się w klimat tworzonego świata (oczywiście pomijając fakt, że z prawdziwym mają niewiele wspólnego). No i obsada robi, co może z napisanym materiałem, przez co nawet największa bzdura brzmi w porządku. W takim zestawieniu efekt końcowy jest w najlepszym wypadku średni. Nie żałuję, że oglądałem film, ale jakby mnie ominął, również nie czułbym się stratny. Moja ocena: 3-.


Underworld: Rise of the Lycans


Trzecia część jest prequelem. Jej akcja jest osadzona w średniowieczu. William tworzy kolejne potwory. Viktor poluje na jego hordy i zabija, ile wlezie. Do momentu narodzin Luciana – osobnika, który potrafi przemienić się w bestię i z powrotem w człowieka. Za jego pomocą wampiry zyskują armię strażników-niewolników. Tyle że tym ostatnim nie podoba się takie położenie. W związku z czym już wkrótce obie rasy biorą się za łby na niespotykaną dotąd skalę.

Jeżeli oglądaliście dwa poprzednie filmy (ze wskazaniem na pierwszy), to tak pi razy drzwi wiecie, co się stanie i z czyim udziałem. W przeciwieństwie do Evolution tutaj nie starano się niepotrzebnie komplikować fabuły, czy założeń świata. W rezultacie otrzymujemy prostą, niezobowiązującą i nie próbującą udawać innej rozrywkę. Co prawda mam wrażenie, że gdzieś tam szczegóły i ramy czasowe trochę się rozjeżdżają po porównaniu ich do wcześniejszych odsłon, ale przyznam się, że jest to na tyle nieistotne, że darowałem sobie szukanie konkretów.

Dlaczego? Bo Rise to naparzanka pełną gębą. Jeśli nie oglądacie go dla widoku wilkołaków i wampirów okładających się po mordach, to w zasadzie w ogóle nie ma sensu do niego podchodzić. Natomiast w czysto rozrywkowej postaci sprawdza się znakomicie. Walki są miodne, akcja przejrzysta, muzyka nastrojowa, a dbałość o detale (począwszy od kostiumów, przez miejsca, po efekty specjalne) potrafi cieszyć. W ogóle są tu chyba jedne z najbardziej dopracowanych wizualnie wilkołaków w historii kinematografii. Choćby za to ostatnie dałbym taką ocenę, ale oprócz tego na Rise zwyczajnie dobrze się bawiłem. Moja ocena: 5-.


Underworld: Awakening


Wracamy do sequeli. Pierwsze sceny Awakening rozgrywają się zaraz po Evolution. Ludzkość dowiedziała się o istnieniu obu gatunków nadnaturali i zaczęła się czystka. W trakcie jednej z potyczek Selene traci przytomność. Pobudka następuje 12 lat później, a po Michaelu nie ma śladu.

Nigdy nie myślałem, że będę nudził się na akcyjniaku z wilkołakami i wampirami w rolach głównych. W tym filmie nie angażuje nic: ani wybuchowa akcja, ani demolka, ani okładanie się po gębach, ani wymiana postaci Billa Nighy na postać Charlesa Dance’a.

Fabuła jest tak posklejana, jakby aktorzy z poprzednich odsłon nie mieli ochoty brnąć w to dalej, w związku z czym ze starej obsady na pełnym etacie została tylko Kate Beckinsale. Z nowych bohaterów nie pamiętam żadnego imienia (no dobra, jedno – Eve, ale tylko dlatego, że to było jedyne dziecko).

O muzyce mogę powiedzieć to samo – nic z niej nie kojarzę. Nawet mało wyszukane, ale pasujące motywy z niektórych scen z pierwszego Underworlda jestem w stanie sobie przypomnieć. Tutaj oprawa była tak nijaka, że w trakcie seansu czułem się, jakby jej wcale nie było.

Jakby tego było mało, opowieść sprawia wrażenie urwanej. Nie na zasadzie: jest miejsce na sequel. Raczej: zabrakło kasy, jak się sprzeda, to dokręcimy kolejną część. To ostatnie wrażenie potęguje fakt, iż w momencie wydania Awakening był najkrótszą odsłoną serii.

Czy w związku z powyższym jest po co siadać do oglądania? Chyba tylko, żeby zobaczyć niektóre efekty specjalne, jeszcze bardziej zróżnicowane wilkołaki i zaliczyć wyłącznie, jeśli oglądacie całą serię z marszu. W przeciwnym razie nie ma sensu. Moja ocena: 2.


Underworld: Blood Wars


Selene i Eve są ścigane przez wampiry i wilkołaki. Pijawki knują między sobą, a futrzaki zabijają każdą, jaka im wpadnie w łapy.

Po słabej części czwartej byłem zaskoczony, że komuś jeszcze chciało się zabierać za kolejną. A tu nie dość, że tak zrobiono, to jeszcze nie wyszło najgorzej. Fabuła stara się nawiązywać do poprzedników. Tym razem spośród starszych wampirów dowiadujemy się więcej o Amelii. Przy okazji Blood Wars udowadnia, jak bardzo zbędny był Awakening. Informacje nawiązujące dałoby się upchnąć w dodatkowe 30 minut seansu, może mniej. Mało tego, pozostałość fabularna, jaką jest sama Eve, przewija się tu wyłącznie jako pretekst i pojawia się na kilka sekund. O Michaelu nie wspomnę.

Oprócz akceptowalnej opowieści mamy standardową dla serii nawalankę, przyzwoite efekty specjalne i bardziej różnorodną scenerię niż film temu. Niestety, same sceny akcji potrafią też nużyć przez wzgląd na przewidywalny przebieg i to, co nastąpi zaraz po nich. Całości towarzyszy klimat sprzątania po Awakening.

Zbierając to wszystko do kupy: jeśli już przemęczyliście się przez Awakening, można na luzie wrzucić Blood Wars. Jest to dolna warstwa stanów średnich z zakończeniem na tyle otwartym, że można czekać na kolejny film, ale też na tyle zamkniętym, że jeśli go nie będzie, nie poczujecie się stratni. Moja ocena: 3-.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz