niedziela, 18 listopada 2018

You play a good game, boy, but the game is finished. Now you die.

Seria Phantasm mogła być dla mnie kolejną podróżą do czasów wypożyczalni VHS. Dlaczego nie jest? Po pierwsze: dowiedziałem się o niej (że w ogóle jest to seria, a nie jeden film) gdzieś w okolicach 2006 roku od kolegi, Ratm4na, który jest chyba jedyną osobą w moim najbliższym otoczeniu potrafiącą przetrawić te same kiczowate horrory w ilościach hurtowych (o Psycho Copach i Maniac Copach też dowiedziałem się od niego). Po drugie: polski tytuł. Taki Warlock został przetłumaczony dosłownie: Czarnoksiężnik, w związku z czym nawet rodzima wersja budziła jakieś tam skojarzenia podczas przeglądania spisu kaset. Szczęścia i powodzenia, jeśli liczycie na to samo w przypadku Phantasma. Jakiś geniusz wpadł na to, by przetłumaczyć go jako Mordercze kuleczki. Tak więc nawet jeśli widziałem je w spisie, nic mi to nie mówiło lub podświadomie blokowałem obecność durnej nazwy. Na szczęście same filmy to osobna sprawa.


Phantasm


Fabuła zawiera tak dziwaczne pomysły, że rzucę tylko ogólny opis, żebyście mogli reszty doświadczyć sami. Po pogrzebie znajomego jeden młodzik zauważa, jak grabarz (przez wzgląd na wzrost nazywany Tall Man) jest w stanie unieść samodzielnie niemałą trumnę ze zwłokami. Od tej pory zaczyna się pościg. Dzieciak próbuje przekonać pozostałych znajomych, że nie zwariował, a w okolicy dzieją się dziwne rzeczy, natomiast dziad z cmentarza próbuje go zabić.

Jak już wspomniałem, powyższy opis jest tylko fragmentem tego, co się dzieje. Ilość poszczególnych scen, ich różnorodność i tempo potrafi sprawić, że widz sam czuje się, jakby zaczynał wariować. Nie wiem, na ile było to zamierzone, ale wiele z nich ogląda się z uczuciem, że pochodzą z dużo starszych filmów. Ciężko mi powiedzieć, skąd się to wzięło, ale dodawało swoistego uroku.

Szalonym pomysłom (bo Phantasma naprawdę ciężko porównać do czegokolwiek innego: ani to Friday the 13th, ani Candyman) towarzyszy rewelacyjna muzyka. Autentycznie śmiem twierdzić, że tworzy ona jakieś 80% klimatu całej produkcji. Pozostałe 20% to dosłownie reszta, w tym efekty specjalne, które potrafią bawić kreatywnością i ilością sztucznej krwi.

Dwóch rzeczy nie mogę przeboleć. Po pierwsze – tempo akcji w pierwszej 1/3 widowiska (jakieś 36 minut) potrafi się wlec do tego stopnia, że jest to sprawdzian wytrwałości. Jeśli przed stuknięciem 36 minuty wyłączycie film – oblaliście, bo dalej jest tylko lepiej… prawie. Wspomniałem już o różnorodności i tempie, które odczuwalnie zwiększa się po 36 minucie. Tylko tutaj ciężko nie mieć wrażenia przegięcia w drugą stronę. Jeśli na chwilę odwrócicie wzrok, po czym wrócicie do oglądania, jest całkiem spora szansa, że traficie na scenę tak bardzo oderwaną od poprzedniej, że gdyby nie bohaterowie lub muzyka, moglibyście zastanawiać się, czy oglądacie ten sam film.

Niemniej jednak cały powyższy akapit radzę traktować z przymrużeniem oka, gdyż Phantasm to ciekawe widowisko, wymykające się ździebko klasyfikacji gatunkowej. Warto znieść jego nierówne tempo przez wzgląd na jakość całokształtu. Moja ocena: 4.


Phantasm II


Bezpośrednio po wydarzeniach z pierwszej części główny bohater, Mike, trafia na 7 lat do psychiatryka. Gdy z niego wychodzi, zabiera ze sobą Reggiego i ruszają w pogoń za Tall Manem. Kierunek ich podróży wyznaczają puste groby pozostawione przez Tall Mana oraz wizje, jakie Mike miewa dzięki połączeniu psychicznemu z Liz, dziewczyną będącą jednym z celów łotra.

Na początku muszę uprzedzić, że będę wydziwiał. Phantasm II ma opinię dobrego sequela. Wręcz dorównującego poziomem pierwszemu filmowi. Jednak dla mnie zawiera kilka zgrzytów, które stawiają go o poziom niżej.

Po pierwsze – po zakończeniu jedynki spodziewałem się innego losu dla Mike’a. Ponadto twórcy nie poprzestają na tym i w dwójce serwują dokładnie ten sam numer, więc do trójki podejdę już z większym dystansem.

Po drugie – cała ta część sprawia wrażenie wyciętego trzeciego aktu poprzedniej. Mike i Reggie są zdeterminowani udupić Tall Mana, więc po krótkim początku i wprowadzeniu Liz przeskakujemy do tego wątku tak szybko, a następnie spędzamy z nim tyle czasu, że ma się wrażenie pominięcia środka.

Po trzecie – zmieniono strukturę opowieści. Koniec z uczuciem chaosu, skakaniem od sceny do sceny. Niestety, przy okazji pozbyto się atmosfery zaszczucia i niepewności. Nie ma już tak, że przechodzimy do sceny A i zastanawiamy się, co nas przestraszy, a potem to samo w scenie B i C. Tutaj wiadomo, kiedy należy spodziewać się straszenia. Nawet muzyka nie działa już tak, jak poprzednio (tzn. jest w porządku, tylko nastroju tak nie potęguje), choć motyw przewodni nadal daje radę.

Efekty specjalne stoją na przyzwoitym poziomie, z tymże samej sztucznej krwi jest jakby mniej. Do aktorów nie mam zastrzeżeń. Szwendanie się po cmentarzach miło kojarzy się z Omenem.

Jak już wspomniałem wcześniej, Phantasm II jest przez wielu uważany za dobry sequel. Mnie powyższe braki / zmiany na tyle mierziły, że nie podzielam tej optymistycznej opinii. Niemniej jednak jednorazowy seans jestem w stanie polecić nawet przy takiej ocenie: 3+.


Phantasm III: Lord of the Dead


Trzecie… Mordercze kuleczki to w zasadzie powtórka z dwójki. Tym razem to Mike zostaje porwany przez Tall Mana, a Reggie rusza w pościg, by go ratować. Zaczyna swoją podróż sam, dopiero po drodze trafiają mu się nowi sojusznicy.

W przeciwieństwie do większości slasherów lub nawet sequeli zwykłych horrorów Phantasm robi jedną rzecz inaczej. Typowe sequele niejako resetują sytuację, np. Jason przeważnie zabija nową grupę X lat później, podobnie Freddy Kreuger, a dom i klamoty z Amityville znajdują coraz to nowych właścicieli. W Phantasmach póki co sytuacja jest ciągła. Pomimo kolejnych starć z Tall Manem, on ciągle działa, kontynuuje swoje dzieło, powiększając zasięg, bez rozpoczynania od nowa z powodu porażki. W dwójce można było zauważyć spustoszenie, jakie poczynił w kilku miejscach. W trójce skala tegoż jest odczuwalnie większa i wpływa nie tylko na widza, ale także na postacie, jakie Reggie spotyka na swojej drodze. Muszę przyznać, że zabieg jest ciekawy i zachęcił mnie do sięgania po kolejne sequele.

Jednak jak już wspomniałem na początku, cała reszta to Phantasm II bis. Efekty specjalne są trochę bardziej zróżnicowane i ciut lepszej jakości. W kilku scenach mamy przesadną ilość krwi. Teoretycznie powinno to postawić numer trzy nieco ponad numerem dwa, ale tak nie jest z jednego powodu. Pierwsza 1/3 seansu ma potwornie nierówne tempo. O ile doceniam klimat tworzony pustymi miejscami i sugestiami, dlaczego są w takim stanie, o tyle muszę odnotować fakt, że skutecznie wydłużają oczekiwanie na konfrontacje z właściwym łotrem. W związku z czym Lord of the Dead dostaje taką samą ocenę, co poprzednik: 3+.


Phantasm IV: Oblivion


Mike’a nie udało się uratować. Reggie wciąż ściga Tall Mana, ale coraz bardziej powątpiewa w sens zmagań z tak potężnym przeciwnikiem. Z kolei Mike odbywa inną podróż, obfitującą w wiele ciekawych sytuacji i podającą bardzo istotne informacje na temat intrygi spajającej cztery (póki co) filmy.

Tak jak dwójka jest uważana za dobry sequel, tak czwórka niekoniecznie. I znowu mam odwrotnie. Czwórka zrobiła na mnie niemałe wrażenie. Rola Reggiego została nieco umniejszona, ale zrobiono to z sensem. Teraz to Mike’owi poświęcono więcej czasu. Jego wędrówka i odkrycia pozwoliły mi wreszcie wypełnić pewne luki w uniwersum Phantasma. Wręcz do tego stopnia, że po seansie czwórki ma się ochotę obejrzeć pozostałe części jeszcze raz, uwzględniając wszystko, czego dowiedzieliśmy się w Oblivionie.

W zasadzie ciężko dodać coś więcej, by nie otrzeć się o poważniejsze spoilery. Pozostaje chyba jeszcze tylko jedna istotna rzecz. Pomimo motywu podróży Oblivion różni się od Phantasma 2 i 3. Ta wędrówka jest bardziej zróżnicowana, prawie tak „skacząca”, jak pierwowzór, a swoim wydźwiękiem zahacza momentami o wątki rodem z Twin Peaks. W rezultacie jest to bardzo specyficzna mieszanka, która zdecydowanie nie każdemu podejdzie (co widać po opiniach na forach internetowych), a do tego, pomimo zawarcia kilku odpowiedzi dotyczących serii, zostawia widza ze sporą liczbą nowych pytań (takie zawieszenie też nie każdego ucieszy). Moja ocena: 4.


Phantasm: Ravager


Stosunkowo świeży film, bo raptem sprzed dwóch lat. Kontynuuje motyw wędrówki i wraca na pełny etat do Reggie’ego. W zasadzie na dwa etaty.

Gdybym miał fabularnie porównać Ravagera do czegoś, to byłaby to Drabina Jakubowa. Z tą różnicą, że dzięki Oblivionowi piąty Phantasm nie zostawia nam jednej wersji tego, co się dzieje. Widzimy prowadzone równolegle dwa wątki i tylko od naszej interpretacji zależy to, czy faktycznie jeden wpływa na drugi, czy może idą zawsze obok siebie. Co prawda ostatnia scena (już w środku napisów) trochę nachalnie sugeruje ten drugi wariant, ale da się przymknąć na to oko.

Pomimo upływu czasu Phantasmowi udało się zachować klimat kina klasy B. Uwspółcześniono go odpowiednio (włącznie z efektami specjalnymi i ich skalą), ale nie da się go pomylić z żadnym innym rodzajem. Aktorsko jest całkiem przyzwoicie. Niestety, jest to też pożegnanie z Angusem Scrimmem, który wcielał się w upiornego Tall Mana. Zmarł przed premierą piątej części.

W moich oczach jedyną poważną wtopą jest ta scena w środku napisów. Gdyby jej nie było, to scena przed napisami byłaby dużo lepszym zakończeniem. Na tyle zamkniętym, by nie robić kolejnych Phantasmów, ale jednocześnie wystarczająco otwartym, by kontynuacja była w miarę naturalna. Przeplatanie się dwóch warstw zrealizowano pomysłowo, płynnie i w popierniczonym duchu części pierwszej i czwartej. Bawiłem się zaskakująco dobrze (rzadko zdarza się to na tym etapie jakiejkolwiek serii) i jeśli robicie maraton Phantasmów, Ravager zasługuje na uwagę. Moja ocena: 4.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz