niedziela, 12 sierpnia 2018

Supergirl – Season 1

Przyznam od razu, że nie cierpię tego sezonu. Supergirl była dla mnie podręcznikowym przykładem rzucenia się na komiksową licencję, bo twory na ich podstawie akurat są popularne. W momencie rozpoczęcia emisji mieliśmy już m.in. Arrow, Flasha, Vixen i Legends of Tomorrow, nie wspominając o serialach Marvela, czyli naprawdę sporo. Wcisnąć się w tę grupę z czymś nowym to nie lada wyzwanie, któremu autorzy serii nie podołali.

Zacznijmy od tego, że wszystko zalatuje tu plastikiem. Jeśli myślisz, że Flash i Legends to szczyt kiczu, obejrzyj dowolny odcinek Supergirl. Aktorstwo jest sztywne (delikatnie mówiąc, ale z tak napisanymi dialogami ciężko byłoby uzyskać inny rezultat), efekty specjalne słabe, a z mitologii komiksowej wzięto strasznie losowe elementy, byle tylko sklecić jakąś historię, która zamiast być czymś nowym tkwi w schematach.

Supergirl jest kolejną bohaterką współpracującą z jakąś organizacją (tak tajną, że prawie sama o sobie nie wie i tak skuteczną, że zbiera łomot dosłownie w każdej sytuacji) i kolesiem przed komputerem. Natomiast w cywilu jest kopią Clarka Kenta z okresu, gdy zaczynał pracę w Daily Planet. Żeby jeszcze bardziej podkreślić to ostatnie, w grupie postaci drugoplanowych przewija się Jimmy Olsen oraz siostra Lois: Lucy. Reszta to wspomniane losowe elementy: Martian Manhunter, Livewire, Dean Cain jako ziemski ojciec Kary (Superman z serialu z 1993), Red Tornado, Toyman, Silver Banshee, Bizarro itd.

Oprócz postaci wiele wątków będzie kojarzyć się z innymi adaptacjami DC (włącznie z przypadkowym stworzeniem Red Kryptonite przez przeciwnika Dziewczyny ze stali), ze wskazaniem na Smallville. Różnica jest taka, że ten ostatni potrafił przynajmniej zadbać o niektórych bohaterów, Supergirl jest tak grzeczna i delikatna, że kastruje niemal wszystkich. Obelgi Cat Grant nudzą (pani Calista Flockhart zwyczajnie się marnuje), Maxwell Lord jest tak złagodzony, że nie nadaje się nawet na koślawą kalkę któregokolwiek serialowego Luthora, a po wszystkim znika i nikt o nim nie wspomina. Wokół obecności Supermana autorzy tańczą tak samo, jak Marvel w przypadku mutantów w MCU, a gdy wreszcie ma się pojawić, widać tylko rozmazaną postać przez kilka sekund. Na domiar złego wszyscy zachowują się tak, jakby byli nastolatkami, a nie dorosłymi ludźmi. Może jednak trzeba było zrobić dramę o takiej grupie wiekowej? Bo tutaj skutkuje to piętrzącymi się bzdurami (nie żeby to było jedyne źródło tychże) i oglądaniem poszczególnych odcinków, przeskakując po kilka minut i niewiele na tym tracąc. Jedyne smaczki dotyczące zachowania na ekranie to te związane z wkurzoną Karą (bo wtedy najbardziej przypomina swój odpowiednik z komiksów z New 52) oraz Martian Manhunter jako całość.

O jakości widowiska niech świadczy też to, że niemal od samego początku musiało walczyć o oglądalność. Ta podobno skoczyła zauważalnie przy okazji crossoveru z… Flashem (18 odcinek). Jak tylko sezon dobiegł końca, serial sprzedano stacji CW i na stałe włączono do Arrowverse (los, na który zdecydowanie bardziej zasłużył Constantine). Moja ocena: 1+.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz