Nowy sezon, nowy łotr - Damien Darhk, w którego wciela się Neal McDonough. Jego cel nie różni się za bardzo od tego, co planował Malcolm Merlyn w pierwszym sezonie, tylko skala większa.
Autorzy kontynuują trend nietrafionych proporcji, niepotrzebnie zwiększając ilość dramy. Przez co warstwa z życiem osobistym bohaterów męczy, a taka Felicity i jej humory są nie do zniesienia. Jak tylko pojawił się Curtis, miałem nadzieję, że na stołku przed komputerem będzie zmiana, ale zamiast tego powiększono tylko grono postaci, którym trzeba poświęcić trochę czasu, rozwadniając tym samym obecność Green Arrow na ekranie, wliczając w to flashbacki, które odczuwalnie skrócono.
Oprócz tego wciąż pojawiają się motywy bardziej kojarzące się z Waynem, niż Queenem. Fragment z Felicity na wózku to nic innego, jak kopia Barbary Gordon. Pada nawet wzmianka, że pseudonim Oracle był już zajęty. W trakcie sezonu od czasu do czasu do akcji wkracza Anarky, którego motywacja została tutaj znacząco zniekształcona w stosunku do oryginału.
Walki przestają już robić jakiekolwiek wrażenie. Kamera chyba częściej jest na zbliżeniu, bo wiele z nich wygląda, jakby było kręconych metodą found footage, której nie znoszę.
Tak naprawdę gdybym miał wymieniać zalety czwartego sezonu Arrow, byłby to: John Barrowman, Neal McDonough oraz smaczki typu wprowadzenia Atoma, oficjalne dołączenie Constantine’a do Arrowverse, czy występ Vixen w wersji live action po dwóch sezonach animowanych.
Niestety, cała reszta to nuda, użeranie się postaci, niepotrzebne dodawanie kolejnych bez redukcji składu, słaba strona techniczna i nieciekawe walki. Podsumowując: zdecydowanie jeden z najgorszych sezonów dowolnej serii Arrowverse. Moja ocena: 2-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz