Na koniec drugiego sezonu okazało się, że cała linia czasu jest zaśmiecona, więc w tym Legendy zabierają się za sprzątanie! A przynajmniej tak im się wydaje, bo od zadania natychmiast odsuwa ich były pryncypał, Rip Hunter. Rip powraca z nową organizacją: Time Bureau – profesjonalistami usuwającymi anachronizmy czasowe i przerzucającymi je z powrotem na ich miejsce w linii czasu. W tym kontekście, gdy każdy odcinek rozpoczyna tekst: „So don’t call us hereoes, we’re legends” – brzmi to co najmniej ironicznie, jakby bohaterowie sami przyznawali się do tego, jak legendarnie spaprali sprawę. Żeby nie było nudno, a przy okazji dało się uniknąć formuły villain of the week, odcinki spina wątek kolejnego powrotu Damiena Darhka. Tym razem postać Neala McDonough chce opanować świat współpracując z demonem.
Przyznam, że nie miałem żadnych oczekiwań względem tego sezonu. Dodatkowo ramówka gatunku superhero jest coraz bardziej rozdmuchana poprzez kolejne tytuły, a powracający łotr nie wróżył niczego dobrego w kwestii jakości scenariusza (pomijając na moment jakość Arrowverse jako takiego). Jasny gwint, jakie to było pozytywne zaskoczenie. Przez sezon towarzyszyło mi uczucie: walić tę całą dramę, bawimy się! Jest parę poważniejszych chwil, zagrożenie jak zwykle ma przegiętą skalę, a i niektóre roszady w składzie Legend miały chyba za zadanie wycisnąć łezkę lub dwie, ale wszystko to nadal ginie w natłoku komedii. Najczęściej tak durnej, że nie pozostaje nic, jak tylko się śmiać. Każdej postaci zdarzają się zabawne momenty, ale prym wiedzie Neal McDonough. Już scena jego wskrzeszenia nie przebiega standardowo. Gość wstaje z trumny, zaczyna gadkę w stylu: Wróciłem, teraz wszyscy… - tu ogląda się na swoją rękę i zirytowany pyta – Kto mi zajumał zegarek?! Tego typu akcji w całym sezonie jest na pęczki, a odcinek w którym Damien musi zmierzyć się ze swoją młodszą wersją to chyba ten, w którym aktor miał najwięcej zabawy. Po piętach depcze mu Dominic Purcell, którego gburowaty Heat Wave potrafi palnąć coś tak bardzo od czapy, że ponownie brak słów, pozostaje rechot.
Jako że tym razem Legendy stawiają czoła demonowi, obowiązkowe gościnne występy zalicza John Constantine, ponownie grany przez Matta Ryana. Mało tego, jeśli jesteście fanami tej interpretacji postaci, nasz egzorcysta na stałe dołączy do składu w czwartym sezonie. W szeregi ekipy wstępuje też Wally West, bo chyba we Flashu nie mieli na niego pomysłu. Tutaj odnalazł się jakoś bardziej naturalnie, niż pracując ramię w ramię z Barrym.
Podsumowując, był to dla mnie najlepszy sezon Legend oraz jeden z lepszych seriali superbohaterskich w tamtym sezonie. Całkowicie relaksujący, zabawny i dobrze balansujący swoje składowe. Doliczam do tego również crossover, który wypadł lepiej od poprzedniego. Pozostaje mieć nadzieję, iż autorzy utrzymają ten kurs. Moja ocena: 4.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz