Kolejny przeciwnik – kolejne intrygi zarówno na płaszczyźnie superbohaterskiej, jak i urzędowej (Queen nadal jest burmistrzem).
Na samą myśl o tym sezonie ziewam. Do tej pory myślałem, że czwarty i piąty ładnie obstawiły pewien poziom słabości po obu końcach (choć w rankingu irytujących idą łeb w łeb), a teraz szósty wcisnął się dokładnie między nie.
Po pierwsze: antagoniści – są z rodzaju tych uber genialnych: czego bohaterowie nie zrobią, poniosą porażkę. Dopiero na koniec jest szansa na jakieś rozwiązanie (a w tym sezonie naprawdę nie daje ono satysfakcji). Pół biedy, gdyby to jakoś sensownie opowiedzieć, ale w tym wypadku farsa ciągnie się przez calutki sezon. I choćby dlatego szóstka przegrywa z czwórką. Damien Darhk miał ogrom zasobów i władał magią. Potrafił planować i działać, ale wciąż pozostawał ludzki. Popełniał błędy, miał słabości, ryzykował tak jak bohaterowie. Jednak właśnie przez to (oraz osobowość) seans dawał jakąś namiastkę przyjemności. W sezonie 6 czynnik ludzki zminimalizowano (jeden koleś: zemsta, drugi koleś: bo chce, pozostali: kasa), przez co ci źli przypominają tępych bossów z gry komputerowej. Panowie Michael Emerson i Kirk Acevedo zwyczajnie się marnują, a sezon stanowi przez to kompletne przeciwieństwo frajdy, jaką miałem w trzecim sezonie Legends of Tomorrow.
Po drugie – brak istotnych zmian. Mamy gościnny wątek Deathstroke’a, występ Roya Harpera, najbardziej efekciarski (póki co) crossover i na wymienianiu się kończy. Wątek Slade’a urwano, bo włodarze WB/DC chcą zachować postać do umierającego uniwersum kinowego. Roy to wyłącznie epizody, a z crossoveru został tylko ślub Felicity i Olivera odwalony na szybko. Tyle że są to punkciki na tle całego sezonu. Pozostałą przestrzeń wypełnia (oprócz wiecznie niepokonanych adwersarzy i recyklingu pomysłów typu: Oliver idzie do więzienia) punkt trzeci (o którym niżej). Na domiar złego z serialem pożegnali się Willa Holland (Thea Queen) oraz Paul Blackthorne (Quentin Lance).
Po trzecie – drama, drama, drama. Bohaterowie żrą się z byle powodu. Nieważne, czy mowa o przeszłości, o jakiejś porażce, albo kto komu chomika zabił. Kłótnie i darcie gęby jeden na drugiego wypełniają większą część całego sezonu. Autentycznie zastanawiałem się, czy zamiast tego nie obejrzeć jakiegoś serialu o dzieciakach w liceum. Przynajmniej tam takie zachowanie byłoby uzasadnione. Efektem kłótni jest podział – na kolejne drużyny, kolejne osoby działają też solo, dzięki czemu Green Arrow jest przede wszystkim w tytule, bo w opowieści już nie bardzo. Moja ocena: 2.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz