Po naprawdę słabym czwartym sezonie miałem cichą nadzieję, iż seria odbije się od dna. Niestety, pomimo tego, że dużo się w niej dzieje, nie udało się. A może nie udało się, bo właśnie dzieje się za dużo?
Głównym przeciwnikiem w sezonie jest Prometheus, człowiek, który uważa, że Oliver jest hipokrytą ukrywającym swoją naturę mordercy. Adwersarz zrobi wszystko, by udowodnić swoją teorię.
O ile do założenia fabularnego, projektu przeciwnika (kostium jak kostium, ale motyw muzyczny jest całkiem fajny) i zagadki, jaką wokół niego stworzono, nie mogę się przyczepić, o tyle do realizacji już tak.
Liczba postaci ponownie wzrasta, Felicity jest jeszcze bardziej nie do zniesienia, a że jedną z broni Prometeusza jest powodowanie niesnasek, kłótni jest tyle samo, co walk. Zresztą sam Prometeusz też jest męczący. To jedna z tych osób, która ma wiecznie wszystko dopięte tak bardzo na ostatni guzik, że nawet dowolna wtopa po drodze zdaje się być zaplanowana. Trwa to do ostatnich sekund sezonu, co do których miałem nadzieję, iż przetrzebią menażerię, bo z powodu obecności wielu osób wyglądało to trochę, jakby planowano gruntowną przebudowę serii, albo jej koniec. Niestety, tu nastąpił kolejny zawód.
Warto odnotować, iż jest to ostatni rok wspominek Olivera z okresu, gdy rzekomo był na wyspie. Flashbacki są ponownie dłuższe, niż sezon temu, a ich głównym atutem jest dla mnie obecność Kovara granego przez Dolpha Lundgrena.
Z kolei dziwną rzeczą jest wątek romantyczny. We Flashu autorzy mają parcie na trzymanie się komiksowej wersji: Barry musi być z Iris West. Natomiast tutaj pomimo obecności nowej Dinah Drake / Black Canary, Olliego cały czas ciągnie do Felicity.
Na pocieszenie dostałem kilka minut obecności Deathstroke’a, ale sezon jako całość męczy zamiast relaksować. Moja ocena: 2+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz