Najzabawniejszy w tym filmie jest chyba moment jego premiery – 7 grudnia 2019. Dlaczego to takie zabawne? Bo netflixowy Witcher pojawił się na platformie 20 grudnia. Zanim przejdę do opisu wrażeń, widowisko można obejrzeć za darmo na Youtubie.
Pierwsze z czym skojarzył mi się ten film, to komputerowy Wiedźmin. Podobnie jak w produkcji z 2007 roku, tak i film zaczyna się jakiś czas (tytułowe pół wieku później) po pogromie w Rivii. Tutaj również Kaer Morhen zostaje zaatakowane, a celem są zapiski dotyczące mutacji i tworzenia wiedźminów. Obrońcami siedliszcza są Eskel, Lambert i Vesemir, jednak przez wzgląd na brak Geralta, to Lambert wyrusza w świat, by wymierzyć sprawiedliwość. W swej podróży spotka Triss, która wypełnia misję dla loży czarodziejek, a na deser napatoczy się podstarzały Jaskier.
Jeśli komuś nie chce czytać się dalej, to od razu powiem: warto obejrzeć, nie ma co się zastanawiać. Natomiast co mnie urzekło? Większość rzeczy. Po pierwsze, wizja świata wiedźmina jest bliższa temu, co jest w książkach. Najlepszym przykładem jest postać Triss Merigold, której wygląd spaprała zarówno wersja Netflix, jak i komputerowa (każda w przeciwną stronę). Z innych rzeczy: Lambert nadal zasługuje na swój przydomek z pewnej fraszki, a w przypadku pancerzy i broni – postacie wiedzą, do czego służą.
Po drugie – sama opowieść. Nie wiem dlaczego, ale pasuje mi takie rozwinięcie sagi. Zarówno w kwestii braku Geralta, jak i pomysłu na dalsze losy świata. Nie chcę tutaj rzucać spoilerami, ale informacje posiadane przez antagonistkę filmu były dla mnie żywcem wyjęte z jednego z moich ulubionych uniwersów z papierowych RPGów. Fabuła opiera się na prostej konstrukcji rodem z niektórych opowiadań, a ponieważ nie jest to adaptacja, nie odczuwa się braku czegoś.
Po trzecie – realizacja. Takiej pracy kamery, zdjęć i kostiumów nie powstydziłaby się kinowa produkcja. Ujęcie, jakie towarzyszy Triss po wejściu do karczmy jest genialne. Nie ma bezsensownych zbliżeń, trzęsącej się kamery, a tło poszczególnych kadrów nigdy nie sprawia wrażenia, że pozostawiono bez sensu pustą przestrzeń (odczujecie to zwłaszcza w pewnej scenie, gdy jedna postać wygłasza ckliwą przemowę, a Lambert w tle robi swoje). Kostiumy zaprojektowano bardzo drobiazgowo, ale nie bez sensu, jak w niektórych artach fantasy (np. z podręcznika do czwartej edycji Warhammera Fantasy; polecam sprawdzić, jak „dyskretnie” wygląda tam złodziej, przemytnik lub dowolna postać przeładowana zwojami). Całości towarzyszy muzyka równie klimaciarska, co w Wiedźminie 3.
Niestety, przy okazji realizacji pojawiają się dwie dość istotne kwestie, które zgrzytają. Pierwszą z nich jest aktorstwo. Do większości głównych postaci nie można się przyczepić, zwłaszcza że otrzymujemy rodzynki pokroju Andrzeja Strzeleckiego oraz Zbigniewa Zamachowskiego, który niejako rozlicza się z roli Jaskra (chyba trochę jak Żebrowski dubbingujący Geralta u Netflixa – w obu przypadkach warto zobaczyć/posłuchać), ale są też typy pokroju Juliana, których stworzono z jakimś zamysłem (np. że ma być irytującym trutniem), a wyszło co najwyżej tak sobie. Drugą taką kwestią są walki. Netflixowy Witcher stawia na efekciarstwo, gry komputerowe starają się odwzorować techiniki z książek przy pomocy aktorów, a Pół wieku poezji… Wspominałem, że widać, że postacie wiedzą, do czego służy oręż i pancerze. No właśnie tutaj miałem wrażenie, że aktorzy chcą walczyć realnie, ale powstrzymuje ich narracja z książek. Przez co starają się adaptować manewry z kart powieści, ale brak w tym chęci albo jakiejś żwawości. Tak więc walki ogląda się bez entuzjazmu.
Niemniej jednak przy Pół wieku poezji później bawiłem się naprawdę dobrze. Po fanowskiej produkcji spodziewałem się czegoś bardziej na kształt wideo relacji z larpa (bo tak wyglądała większość fanowskich filmów spod znaku Star Wars, jakie widziałem), a dostałem profesjonalną produkcję, którą mimo jej mankamentów w dwóch dużych warstwach obejrzałem z niemałą przyjemnością. Moja ocena: 4+.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz