niedziela, 21 lipca 2019

Spider-Man: Far From Home

Doczekaliśmy się filmu zamykającego tę fazę MCU. Tak jest, nie Endgame, a Spider-Man. Od razu zaznaczę, że nie miałem oczekiwań względem tego filmu (co już samo w sobie jest złe, bo SM to jeden z moich ulubionych bohaterów), a mimo to znalazłem wiele powodów do narzekania.

Podstawowe założenia fabularne wyglądają tak: świat podnosi się po wydarzeniach z Endgame. Zniknięcie i pojawienie się połowy wszystkich nazwano blipem. Pająk stał się bardzo rozpoznawalną postacią. Ludzie zadają pytanie: Kto będzie następnym Tonym Starkiem? Jakby tego było mało, w tym samym czasie w różnych zakątkach Ziemi dochodzi do ataków w wykonaniu żywiołaków. Czoła stawia im nowy trykociarz, który dorabia się ksywki Mysterio. Parker czuje się przygnieciony całym tym ratowaniem i jedzie na wakacje do Europy. Jednak Fury nie daje mu zapomnieć o odpowiedzialności superbohatera i werbuje go, by pomógł Mysterio.

Podobnie jak drugi sezon Punishera oraz trzeci sezon Jessici Jones, tak i Far From Home najlepiej prezentuje się wtedy, gdy Spidey robi swoje. Ja rozumiem, że życie prywatne Parkera też jest istotne, bo jego bohaterzenie niejednokrotnie niweczyło mu plany. Tylko że są opowieści, w których zrobiono to pierdyliard razy lepiej. Ot, choćby Spider-Man 2 Raimiego, albo animowany The Spectacular Spider-Man. Gdy tutaj jeden z kolesi wytyka absurd nieobecności Parkera lub okoliczności, w jakich czasami ludzie go zastają – wszyscy to sobie olewają. Zero konsekwencji, zero ciężaru, więc dlaczego widza ma obchodzić? Tylko zmarnowano czas na pierdoły, które nie kleją się nawet w samym filmie. Częściową winę ponoszą postacie drugoplanowe. Ned i jego romansik są kompletnie od czapy. Sprowadzają przyjaciela Petera do roli komentatora, który gada nie na temat. MJ to porażka na całej linii. I niech mi nikt nie wmawia, że to przecież nie Mary Jane. Duet Marvel + Disney usilnie próbuje wymazać rudzielca z otoczenia Webslingera, to też tak się z nią rozprawię. Siłą związku komiksowego Petera i Mary Jane było to, jak kompletnie różnili się od siebie, ale tym samym doskonale uzupełniali nawet wtedy, gdy nie byli jeszcze parą. On – cichy geek, ona – przebojowa i pewna siebie dziewczyna. Tutaj mamy dwóch geeków, oboje tak samo niezręcznie podchodzą do wszystkiego, tylko on chowa się za maską, a ona za powierzchownymi docinkami. I tak przez całą pierwszą połowę, przez którą nudziłem się jak mops.

Drugim winowajcą jest sam przebieg fabuły, a konkretnie jej aspekt superbohaterski. Przez cały seans towarzyszyło mi uczucie, że znowu oglądam Homecoming, tylko tym razem nie ma kto opieprzyć Petera za numer, który wykręcił.

Na plus policzę wspomniane akcje Spider-Mana. Gdy śmiga na sieciach i superbohaterzy, jest na co popatrzeć. Kroku dotrzymuje tu fajnie zagrany przez Jake’a Gyllenhaala Quentin Beck, aka Mysterio. Trochę miałem obawy przed wprowadzaniem go jako przeciwnika, gdyż tak naprawdę Beck to jednostrzałowiec, jeśli uda się komuś do niego podejść. No i właśnie ten aspekt zrealizowano pierwszorzędnie. Mysterio to mistrz iluzji i to, jak pokazano jego sekwencje, zasługuje na oklaski. Nagle podejście stało się trudniejsze. Gdyby Mysterio kiedykolwiek zmierzył się z Doctorem Strangem w kwestii popisów, mielibyśmy najbardziej widowiskowy film komiksowy w MCU, a kto wie, czy nie w kinematografii w ogóle. Rewelacyjnie powiązano postacie z innymi filmami z MCU, dając im tym samym wiarygodny motyw postępowania. Gyllenhaal może nie przyprawia o ciarki, jak Keaton w Homecoming, ale jest bardzo charyzmatyczny i odwala niezły numer na sam koniec. À propos końca, pierwsza scena w napisach sprawiła, że dosłownie biłem brawo. Takich smaczków to ja chcę więcej.

A przynajmniej chciałbym, gdybym czekał na kolejny film. Obecnie czuję się już zmęczony Marvelem. Jak coś wpadnie, obejrzę, ale z czekaniem skończyłem. Moja ocena: 3+.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz