Zgodnie z cliffhangerem z piątego sezonu Sara została porwana, a w wyniku typowo durnych dla serii wydarzeń trafia na drugi koniec kosmosu niczym załoga Voyagera, uwalniając po drodze zastępy kosmitów, którzy postanawiają osiedlić się na Ziemi. Legendy chcą złapać ich po kolei, bo a nuż dzięki temu uda się ustalić, w jakim kierunku została porwana pani kapitan.
Oprócz głównego wątku mamy cały zestaw dodatkowych. Panuje tu bałagan pokroju rzucania pierdyliarda przynęt do wody i czekania, która chwyci. Najgorsze jest to, że żadna. Główny zły nijak nie potrafi stworzyć atmosfery zagrożenia nawet w finale, gdy gówno trafia w wentylator. Natomiast pokonanie go jest chyba jeszcze głupszym pomysłem niż dotychczasowe. I tak, będzie kojarzyć się z Troskliwymi misiami. Do tego dochodzi planowanie ślubu przez Sarę i Avę, związki między kilkoma innymi osobami w załodze i poza nią, dwie nowe osoby na pokładzie i John Constantine tracący moc. Żeby jeszcze podkreślić, jak bardzo autorzy wiją się w tym wszystkim, należy wspomnieć o zakończeniu, które (gdyby nie kolejny cliffhanger) mogłoby zamknąć serię zanim definitywnie skasowano cały Arrowverse (który i bez tej decyzji jechał już na oparach).
Kolejnym problemem, jaki mam z Legendami na tym etapie, jest brak klimatu superbohaterskiego. Niby kosmici i otoczka s-f też są wpisane w mitologię DC, ale tutaj nie czuć ani komiksu, ani trykociarstwa. Nawet nie tyle adaptowanych, co po prostu jakichkolwiek. Serial zawsze zajeżdżał plastikiem i tandetą, ale tutaj odnosi się wrażenie, że poza tymi aspektami nie zostało już nic. Aktorzy starają się coś wycisnąć z tego materiału, lecz jest tak durny, iż pozostaje pozazdrościć profesjonalizmu, z jakim do niego podchodzą, bo nawet im powieka nie drga podczas wygadywania kolejnych dyrdymałów. Przynajmniej do czasu, gdyż Dominic Purcell zakończył stałą współpracę na tym sezonie. Ponoć producenci nie traktowali swojej pracy równie poważnie.
Przy czym nie wszystkie wymiany zdań są tak głupie. Niektóre z dialogów potrafią bawić, a spostrzeżenia bywają celne. Uwielbiam to, jak zmienił się Rory / Heat Wave. Jego obecna rola cynicznego komentatora fabuły pasuje do niego w 100%. Np. w drugim odcinku Legendy ścigają kosmitę, którego obstawianą formą jest maź przypominająca sos do burgerów, co Rory kwituje: Sara jest o 1 dzień bliżej śmierci, a ty masz zamiar ścigać majonez?
Oprócz Heat Wave’a ekipę opuszcza także Constantine, choć tu przyczyna jest dużo bardziej złożona. Jeśli wierzyć teoriom, jest to efekt działań firmy J. J. Abramsa, który chciał przeforsować własną wersję postaci w innym tytule, ale niespecjalnie udany Sandman Netflixa pogrzebał również te intencje. Prawdopodobnie stąd też wziął się pomysł sequela filmu z Keanu Reevesem. Co prawda jego interpretacja również jest daleka od komiksów, ale w przypadku braku wersji Ryana zdecydowanie wolę powrót Keanu. A co z Mattem? Dostał angaż na kolejny sezon w innej roli.
Legends of Tomorrow nie bawi, ani nawet nie stanowi dobrej zapchajdziury na czas obierania ziemniaków. Jest to nudny kicz, który ciągnie się bez sensu i nawet dla kilku momentów rechotu nie warto poświęcać czasu. Moja ocena: 2.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz