Kilka miesięcy po wydarzeniach z The Suicide Squad Peacemaker dochodzi do siebie. Pomimo tego, że powinien wracać do więzienia, kontaktuje się z nim kolejna komórka rządowa z misją. Jednak żeby nie było za łatwo, Amanda Waller wcale o nim nie zapomniała, a jako że jego poprzednie zadanie dobiegło końca, wtyczka pani Waller ma zielone światło na udupienie Chrisa w dogodnej chwili.
Co prawda serial był już zwiastowany w napisach filmu, ale sam Peacemaker nie wydawał się postacią, wokół której dałoby się rozkręcić coś ciekawego (i to pomijając zgodność z komiksami). Naprawdę mocno się zdziwiłem, gdy pierwsze recenzje okazały się pochlebne. Nawet znajomi, którzy nie śledzą każdej możliwej produkcji o trykociarzach, polecali mi ten tytuł.
Każda warstwa serialu zawiera sporo zaskakująco dobrych pomysłów, ale jednocześnie z jakiegoś powodu wszędzie wciśnięto przynajmniej jeden idiotyzm. Wbrew oczekiwaniom najsilniejszą stroną serialu są jego postacie z Peacemakerem na czele. Facetowi dorobiono kompleksowe tło, demona przeszłości w postaci ojca (w tej roli jak zwykle świetny Robert Patrick) i pomocnika w postaci… Bielika amerykańskiego… I z nich dwóch to ten drugi ma więcej oleju we łbie. Zespół Chrisa na początku zapowiada się stereotypowo: czarna babka lesbijka pieprząca o białym przywileju; biała babka mogąca robić karierę modelki, ale gardząca całą atencją wynikającą z tego, jak bardzo jest atrakcyjna; gruby nerd i cichociemny szef. Ta pierwsza faktycznie raz na jakiś czas walnie takie zdanie oderwane od rzeczywistości, ale… to jej jedyna wada. Chris często wyprowadza ją z błędu, a między nimi rodzi się prawdziwa przyjaźń. Sama dziewczyna nie jest złą i fanatyczną osobą. Podjęła się tego zadania, bo jej sytuacja finansowa była do chrzanu. Blondynka z kolei nie jest tylko nieprzyjemnym babskiem z zasady, gruboskórność wynika ze strachu przed zaangażowaniem się w coś poważniejszego. Pozostali również mają więcej do zaoferowania. Może oprócz postaci Roberta Patricka. Do niej można podejść dwojako – autorzy nie przyłożyli się lub w przeciwieństwie do wielu współczesnych produkcji mieli jaja, żeby po prostu pokazać kogoś, kto jest zwyczajnie zły, a nie niezrozumiany. Ja jestem w tym drugim obozie. W podobnej sytuacji jest Vigilante, którego nikt nie usprawiedliwia. Pomimo tego, że gra w dobrej drużynie, jest zwyczajnie szurnięty. Tak naprawdę do postaci mogą najbardziej zniechęcić ich własne relacje. Zanim w ogóle się jakieś wytworzą, wszyscy sobie dogryzają, czasami kompletnie bez powodu, co potrafi zmęczyć w pierwszej połowie sezonu.
Fabuła to drugi istotny element. Podobnie jak TSS, tak i Peacemaker idzie w kierunku jazdy bez trzymanki porównywalnej z tą z Doom Patrol, aczkolwiek jeszcze nie do końca tego kalibru. Czasami tempo bez sensu spowalnia, a głównym winowajcą jest humor. Nie oczekuję komedii na miarę Monty Pythona, Peacemaker stoi wulgarnym, chamskim, bezczelnym i prostackim dowcipem. Co samo w sobie nie jest złe, tylko czasami nie wie, kiedy się zamknąć. Przez to seans jest naszpikowany momentami, w których walnięto o jeden kawał za dużo, pointa jest niewypałem lub z danego tematu próbuje się kpić do zarzygania. Numerem jeden tego ostatniego jest powtarzanie w kółko, że Aquaman bzyka ryby. Za pierwszym razem to bawi, za drugim niespecjalnie, za trzecim zapytałem „Znowu?”, za czwartym już miałem dość. No ale co poradzić, w modzie jest teraz gnojenie weteranów gatunku, a w serialu dostaje się m.in. Aquamanowi, Batmanowi, Supermanowi. Generalnie całość sprawia wrażenie, jakby autorzy chcieli ponabijać się ze wszystkich, zwłaszcza współcześnie panujących trendów, ale na każdym kroku ktoś pilnował, żeby sobie nie pozwalali za dużo i wbijali obowiązkowo szpilę także w drugą stronę.
Natomiast muzyka wymiata. Tu nie mam się do czego przyczepić. Ta warstwa nie podejdzie tylko osobom, które nie lubią glam metalu oraz hard rocka – dwóch gatunków dominujących na ścieżce dźwiękowej. Już sama wejściówka głośno i wyraźnie krzyczy, z jakim klimatem show będziemy mieć do czynienia. Potem jest już tylko głośniej, krzykliwiej, krwawiej i wulgarniej.
Gdyby nie męczący miejscami humor oraz usilne próby upchania opowieści w ramy współczesnych trendów, poleciłbym ten serial w ciemno. Niestety, największym problemem Peacemakera nie jest jego wulgarność, lecz pilnowanie, by widz minimalnie, ale jednak pamiętał o rzeczywistości, zamiast oderwał się od niej w całości. Moja ocena: 4-.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz