niedziela, 11 sierpnia 2024

Ring: Kanzenban

Trzynaście lat temu zrobiłem sobie maraton wszystkiego, co wyszło wtedy w ramach tej franczyzy. Od filmów japońskich, przez adaptację-remake koreański, po produkcje amerykańskie. Niestety, przy całym moim uporze i długich poszukiwaniach nie udało mi się odnaleźć kilku tytułów z Japonii, które poprzedzają znany fanom obraz z 1998. O ile serialowego Ring: The Final Chapter oraz Rasen: The Series nadal nie udało mi się obejrzeć, o tyle z dumą mogę powiedzieć, iż wreszcie zaliczyłem Ring: Kanzenban! Jest to nieco zmieniona/uzupełniona wersja telewizyjnej adaptacji z 1995, która z jakichś przyczyn miała tylko jedno wydanie na kasetach VHS i płytach LaserDisc, a po 1996 już nigdy więcej nie była wznawiana. Na moje szczęście RK udało mi się zobaczyć w podobny sposób, co teatralną wersję Yakuzy: na Youtubie.

Od samego początku widać, iż film stara się wiernie (choć nie stuprocentowo) adaptować książkę. Jak bardzo? Jest to bez gadania najwierniejsza ze wszystkich wersji. Przebija nawet lubianą przeze mnie wersję koreańską. Nie zmienia płci u żadnego bohatera, ba, pamięta o takim „szczególe”, że Sadako była hermafrodytą. Ta informacja poza książką pośród filmów padła oprócz Kanzenban tylko w wersji koreańskiej (i tak – miała znaczenie w fabule). Nawet potencjalnie straszne sceny są, podobnie jak w książce, może ze dwie. Cała reszta to dziennikarskie śledztwo. Tak więc dla samego oddania oryginału warto zapoznać się z RK... pod kilkoma warunkami.

Kanzenban to rozszerzone, ale jednak widowisko telewizyjne. Obraz będzie przypominał zachodnie, niskobudżetowe produkcje, które wyglądają, jakby ktoś wyciągnął starą kamerę VHS i w ten sposób uwiecznił adaptację. W wielu scenach zbliżenie na osoby lub istotny element jest takie, że postacie/obiekt dosłownie zapycha cały kadr. Nawet ujęcie lasu nocą wypada dziwnie, bo widać na nim drzewa, które da się policzyć na palcach jednej ręki. Całość sprawia bardzo klaustrofobiczne wrażenie i nie mam tu na myśli wyłącznie finału ze studnią. Jednocześnie ten minimalistyczny rezultat sprawia, iż skupiamy się na historii i danej chwili.

Muzyki nie ma za dużo, ale to co jest, robi z seansu filmik, jakim charakteryzowały się gry z przerywnikami lub zrealizowane w całości w FMV. Każdy fan horrorów będzie mieć przebłyski z Gabirel Knighta 2 lub intro do Resident Evil. Zabieg ma swój urok, ale nastroju za dużo nie wykreuje. W drugiej połowie często przewija się motyw muzyczny, który prawie na pewno był inspirowany Tubular Bells Mike’a Oldfielda, a konkretniej jego wykorzystaniem w Egzorcyście.

Największym zaskoczeniem było dla mnie aktorstwo. Wypadło naprawdę wyśmienicie. Nie jest w ogóle przesadzone, co jak na produkcję telewizyjną z Japonii stanowi dla mnie ewenement.

Fani filmów The Ring, zwłaszcza tych z Azji, powinni bez gadania obejrzeć Kanzenban. Pozostali mogą go potraktować jako ciekawostkę. Nie jest to film łatwy w odbiorze przez wzgląd na naleciałości związane z kulturą, okresem oraz materiałem źródłowym. Praktycznie wszystkie adaptacje z radością rzucają się na wątek wkurzonego ducha i makabrycznych śmierci, ale niemal żadna nie pcha się, by wspomnieć o warstwie fizjologicznej, uczuciowej, czy naprawdę nieprzyjemnych scenach, jak ta z gwałtem. Tym samym oprócz książki i The Ring Virus wśród filmów tylko Kanzenban podjął się próby zawarcia wszystkich składowych, jakie wpłynęły na to, czym stała się Sadako. Moja ocena: 5-.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz