niedziela, 23 lutego 2025

Mad Max (2015)

Gdy do kin wchodził Mad Max: Fury Road, myślałem, że to już nie film z Gibsonem i nie warto zawracać sobie głowy. Jakiś czas później obejrzałem go i żałowałem, że nie poszedłem do kina. Natomiast w przypadku gry byłem ostrożny nawet po recenzjach, kupiłem ją z ogromną zniżką i w zasadzie pewnie dalej leżałaby na kupce wstydu, gdyby nie niedawny seans Furiosy, która spodobała mi się bardziej, niż oczekiwałem. Wręcz do tego stopnia, że gra zlazła z listy natychmiast po filmie i wyjęła mi około 70 godzin z życiorysu.

Max tradycyjnie dla serii próbuje przedostać się z punktu A do B, ale w wyniku wiecznego pecha wpada na bandytów, dostaje łomot i zostaje okradziony. Naszym zadaniem będzie odzyskanie auta, zdobycie sprzętu i kontynuowanie podróży. By poczynić postępy, będziemy pomagać lokalnym społecznościom, wyzwalać ich tereny, a na koniec zmierzymy się ze złodupcem, który zajumał nam furę.

Gra nie jest kanoniczna z filmami. Wizualnie nawiązuje do nich (ze wskazaniem na Fury Road), ale nie trzeba znać żadnego z nich, by cieszyć się fabułą. Poza tym ma się co oszukiwać. Ta ostatnia stanowi jedynie pretekst, by pobiegać po świecie, poszaleć autem i dać w mordę licznym wrogom. Przez wzgląd na liczbę dostępnych czynności oraz pewne elementy mechaniki MM najbliżej do gier Ubisoftu. Pomijając na moment powtarzalność, która nie tyle wkrada się, co wpada z impetem w rozgrywkę po dość krótkim czasie, największym problemem jest sposób, w jaki poszczególne składowe mechaniki się zazębiają.

Całość podzielmy na eksplorację, walkę, jazdę. W obrębie tych warstw mamy zadania główne, poboczne i plotki. Te pierwsze popychają rozwój akcji do przodu. Te drugie to przede wszystkim przydatny sprzęt. Te ostatnie mogą kończyć się zarówno sprzętem, jak i duperelami do znalezienia/odblokowania. Dodatkowo niektóre postępy oraz zadania nagradzają gracza punktami rozwoju. Połowa terenu gry jest zamknięta fabularnie, a nawet po odblokowaniu zostaje kilka miejsc na później. Rzeczy poboczne można olać… ale wtedy każda walka i wyścig będą wymagały pokombinowania. Brzmi dobrze, bo nie chcemy, żeby było za łatwo, nie? Sęk w tym, że nijak to nie wpływa na zachowanie wrogów, wyłącznie na gołe cyfry (pancerz, prędkość itd.) lub dostępną broń. Nawet jeśli wszystko wymierzycie idealnie, będzie jechać jak terminator, gra może was zrobić w konia. Po pierwsze, poza drogą jazda jest niestabilna. Tylko ni cholery nie udało mi się ustalić dlaczego. Auta niezależnie od gabarytów i zamontowanego sprzętu potrafiły się ślizgać jak na lodzie. Pal licho, do tego można przywyknąć. Gorzej, że pojazd potrafi podskoczyć albo przyładować w jakieś wystające piksele, co może skończyć się kraksą. Najbardziej odczułem to w jednym z końcowych wyścigów. Zadaniem Maxa jest udupić drugiego kierowcę w trakcie jazdy dość krętą trasą, wśród ciągle pojawiających się wrogów, zrzucanych min i ataków przeciwnika. Przy czym trzeba pamiętać, iż jego wóz jest piekielnie szybki, więc czeka nas całkowity demontaż pancerza lub ograniczenie go do minimum  Naturalnie im mniej pancerza oraz innego obciążenia, tym szybciej pojedziemy, ale dużo łatwiej nas załatwić. To teraz zbierzmy to do kupy: przeciwnicy z bronią, bomby, kręta trasa i wypadki losowe typu wystający piksel. Rezultat? Podchodziłem do tego cholernego wyścigu z 5 razy i byłem gotów odłożyć grę na dłużej, gdyby nie to, że koleś załatwił się sam swoją bronią… Nie zrozumcie mnie źle – sama jazda, gdy jest na naszych warunkach, daje ogrom frajdy. Gdy już wyfarmiłem sprzęt, który mnie interesował, pojedynki z konwojami w otwartym świecie to poezja: zdejmowanie przeciwników jednego po drugim, wpychanie na przeszkody, przebijanie opon, przestrzeliwanie kluczowych elementów pojazdów (np. pojemników z paliwem), korzystanie z harpuna, by usuwać strzelców, koła i opancerzenie, a wszystko w tempie godnym Fury Road. Tylko podkreślam: taką zabawę miałem po dość żmudnym odblokowywaniu kolejnych elementów pojazdu.

Dla odmiany walka wręcz jest beznadziejnie prosta i nawet z całym wachlarzem opcji można ograniczyć się do podstawowych ciosów i uników, które działają podobnie do Batmanów z Arkhamverse. Tylko czasami sprawiają wrażenie mniej responsywnych. Mimo to rozprawienie się ze sporym tłumem daje jakąś satysfakcję, a z bossami po drodze już nie niespecjalnie, gdyż Ci są schematyczni i nie stanowią wyzwania. Rozwój postaci jest odrobinę bardziej skomplikowany od rozwoju pojazdu i ekwipunku, gdyż tutaj trzeba przede wszystkim naganiać się za swego rodzaju osiągnięciami w grze, by uzyskać punkty rozwoju. Niektóre z nich powtarzają się po kilka razy, bo np. pierwsze to zabij X wrogów, drugie Y wrogów itd.

Pozostaje jeszcze nieco drobiazgów uzupełniających rozgrywkę. Np. każdy samochód wymaga paliwa, więc oprócz tego w baku warto mieć ze sobą kanister w bagażniku. I nawet w takim banale znajdziemy trochę głupot. Nie da się przelać benzyny z kanistra do kanistra. Ba, nie da się sprawdzić, ile zostało w nim paliwa, dopóki nie zaczniemy napełniać baku. Puste kanistry można co najwyżej wywalić, ale jeśli zostało tam cokolwiek na dnie, da się je podpalić i zrobić kuku przeciwnikom, pojazdom, a także niektórym drzwiom i obiektom. Auta przeciwników można kolekcjonować. Niektóre przydadzą się w konkretnych zadaniach pobocznych, inne będą stanowić zapchajdziury w kolekcji. Auta można próbować znaleźć w otwartym świecie lub wygrać w wyścigach. Te ostatnie potrafią być równie absurdalne, co fabularny opisany wyżej.

Kolejną istotną substancją jest wodą , którą możemy uzupełnić punkty życia lub podarować wędrowcom, a ci podzielą się informacją o jakiejś skrytce. Tę część autentycznie lubię. Nawet po wlezieniu do balonu stanowiącego odpowiednik wież z gier Ubisoftu odkrywamy za pomocą lornetki tylko miejsca najbardziej rzucające się w oczy na danym terenie, ale to nigdy nie jest kompletna lista. Resztę musimy znaleźć sami w ten czy inny sposób podczas podróży. Czego nie lubię, to logiki stojącej za zadaniami w placówkach wroga. Ok, rozumiem wyrżnięcie w pień całej obsługi (fajna część pozwalająca zarówno dokładne planowanie bezpieczniejszego wejścia poprzez eliminację zabezpieczeń i premii, jak i wjazd na pełnym gazie pojazdem, a następnie wyskoczenie na wrogów z piąchami i okrzykiem na gębie), ale sabotować pojemniki z paliwem lub pola wydobywcze? Po co, skoro zaraz po akcji wprowadzają się tam sprzyjający nam buntownicy, a obóz jest dołączany do ogólnej puli produkującej nam zasoby? Podobnie sprawa ma się z cytadelami, które pomagamy rozbudować. Rozbudowa sobie – fabuła sobie. Nawet jeśli populacja urośnie, rozsądek podpowiada, że dzięki temu powinna się lepiej obronić, w przypadku wydarzenia z wątku głównego i tak wszyscy zostaną zmasakrowani.

Wśród czynności pobocznych jest coś takiego, jak rozminowywanie terenu. Aby znaleźć minę, musimy mieć ze sobą psa – ok, to jestem w stanie zrozumieć. Czego nie mogę ogarnąć, to powodu, dla którego MUSIMY wieźć go specjalnym autem, z którego nie wychodzi. W standardowych samochodach ma tyle samo miejsca z tyłu, ale nie, jeżeli chcecie go wziąć ze sobą, jedziecie chucherkiem, które można rozwalić od ręki.

Eksplorację mogą utrudnić warunki pogodowe. Oba rodzaje burzy robią wrażenie i doskonale wpasowują się w klimat. Problemem jest ich długość. Gra potrafi raz na jakiś czas zatkać się w pętli burzowej i wtedy pozostaje nam jazda trochę na oślep, by spróbować zmienić strefę i uruchomić zakończenie sekwencji. Czasami wygląda to przekomicznie: podjeżdżamy do obozu, zaczyna się burza, wchodzimy do obozu, co inicjuje zmianę strefy, pstryk, burza ustaje. Przy czym nie jest to metoda działająca na 100%. Jeśli burza złapie was w obozie, jest szansa, że będzie trwała w cholerę i jeszcze trochę, a fruwające śmieci lub pioruny potrafią solidnie uszkodzić Maxa.

Ostatnią rzeczą związaną z rozgrywką jest poziom trudności – banalny. W przypadku śmierci cofa nas do bezpiecznego miejsca i można robić kolejne podejście. Mało tego, mechanika sama ułatwia nadużycia. Jeśli nie chcecie, by wasze auto wyleciało w powietrze, wyskoczcie z niego. Nasz mechanik (jeżdżący z nami wszędzie, jeśli używamy naszych aut, a nie zdobycznych) od razu zacznie naprawiać złom, a my pieszo nadal możemy strzelać w inne auta lub unikać ich na tyle długo, iż jeźdźcy w końcu wyjdą zza kółka, zaś nam pozostanie już im tylko nastukać. W ten sposób (żmudny ale na początku wystarczająco skuteczny) da się rozwalić całe konwoje (potem z ulepszonym harpunem i włóczniami nie ma już takiej potrzeby).

Jeśli chodzi o oprawę, nie ma co kryć, gra jest stara i nigdy nie będzie tak ponadczasowa jak pixel art. Tekstury są różnej jakości, ale dopóki utrzymujecie auto na maksymalnej prędkości, zaś podczas walki kamerę trzymacie odpowiednio daleko – spełniają swoją rolę. Na zbliżeniach i w statycznych momentach może być gorzej. Z efektów największe wrażenie zrobią zapewne burze, przynajmniej do chwili, gdy nie wleziecie do jakiegoś budynku, bo wtedy zderzenie z powierzchnią ujawnia wszystkie krawędzie i niedoróby. Klasycznie dla gier 3D znajdziecie tu przenikające się obiekty, trupy lecące poza mapę po uderzeniu i niewidzialne ściany blokujące przejście, którego twórcy chcieli uniknąć lub nie przewidzieli.

Do udźwiękowienia nie mogę się przyczepić. Aktorzy się spisują, a otoczenie brzmi tak, jakbyśmy tego oczekiwali, gdyby przyszło nam osobiście szwendać się po pustkowiach. Od huku burzy, przez ryk silników, po okrzyki pustynnych dzikusów – wszystko jest na swoim miejscu. Moim ulubionym efektem było darcie gęby przez plemiennych bębniarzy, a potem urządzana przez nich kakofonia mająca za zadanie zwiększyć morale biegnących na nas wrogów. Po jednym lub dwóch takich numerach zrobiłem się tak wyczulony na ich obecność, że zdejmowałem ich ze snajperki lub zestrzeliwałem obrzynem po wbiegnięciu na plac – oba rozwiązania są równie satysfakcjonujące. W przypływie sadyzmu można najpierw wybić przeciwników, a potem cieszyć się bezradnością bębniarzy, gdyż zawieszeni na swoim stanowisku nie mają jak stamtąd zejść.

Niestety, gdy zebrać to wszystko do kupy, stosunek plusów do minusów sprawia, że nie mogę polecić Mad Maxa z czystym sercem. Gdy grałem na własnych warunkach i dawkowałem sobie olbrzymią mapę, wtedy faktycznie czułem się zrelaksowany, a o wadach szaleństwa na pustkowiach w zasadzie mogłem zapomnieć. Jeżeli jednak ktoś nie ma zamiaru zbierać całego żelastwa, to niezależnie od ilości główkowania przy doborze sprzętu gra szybko ujawnia swoje grzechy. Mogło być 4-, jest: 3-. Można spróbować, lecz jeśli gra wam się znudzi lub was sfrustruje, szkoda czasu na wyrzuty sumienia. Po prostu ją wyłączcie.

niedziela, 9 lutego 2025

Transformers One

Na Cybertronie żyje sobie rasa robotów. Niektóre z nich mogą się transformować, a pozostałe, bez tej możliwości, są zwykłymi robolami. Na czele wszystkich stoi Sentinel Prime próbujący odnaleźć Matrycę Przywództwa, która ma sprawić, iż na planecie znowu popłynie Energon. Dopóki tak się nie stanie, Energon musi być wydobywany ręcznie z głębokich kopalni. Jednym z górników jest optymistyczny Orion Pax, któremu marzy się inny los, uznanie oraz odnalezienie Matrycy. Towarzyszy mu zrzędliwy, lecz lojalny D-16, starający się być głosem rozsądku, a w potrzebie także mięśniakiem i chłopcem do bicia.

Moje uwielbienie dla Transformerów, a konkretnie dla Generation 1, zahacza czasami o fanatyzm. Najlepszym filmem był, jest i będzie animowany z 1986 roku. Gdy Bay nakręcił swoje pierwsze TF w 2007 roku, bawiłem się całkiem dobrze. Jednocześnie byłem przygotowany na to, że oczekiwania trzeba będzie mocno zaniżyć.Dzięki temu Revenge of the Fallen i Dark of the Moon nadal dawały mi frajdę, choć już ze świadomością, iż nie są to dobre filmy. Jednak Age of Extinction złamał nawet mnie. Od tamtej pory każda kolejna odsłona miała u mnie już coraz bardziej pod górkę. Bumblebee stanowił bardzo miłe zaskoczenie. Scena otwierająca wprawiła mnie w takie osłupienie, że mogłem wybaczyć cokolwiek nie pykło w pozostałej części seansu (na szczęście wiele tego nie było). Przebudzenie bestii ponownie ostudziło mój zapał i na kolejne Transformery zwyczajnie nie czekałem. Nawet po wejściu pierwszego zwiastuna Transformers One nie zbliżył się do listy: Koniecznie obejrzeć. Choć przyznam, że światełkiem w tunelu było pójście w kierunku wspomnianej sceny z Bumblebee. Ostatecznie bardzo miło się zaskoczyłem.

Historia pochodzenia Transformerów jest zależna od tego, którą wersję oglądacie, ale nawet w obrębie Generation 1 była zmieniana cały czas (np. powodzenia w ustaleniu, kiedy i jak powstały Constructicony, bo w oryginalnej kreskówce są trzy różne wersje – po jednej na każdy sezon). Transformers One czerpie elementy z kilku różnych iteracji i dodaje sporo od siebie. Robi to w taki sposób, że mnie, zrzędę i weterana, przekonuje (dla przykładu, gdybym był bardziej upierdliwy, to miałbym całe mnóstwo pytań o roboty biorące udział w wyścigu), a dla osób całkowicie świeżych w temacie daje solidną podstawę. Wraz z rozwojem akcji stopniowo zmienia się ton filmu, bohaterowie dojrzewają do ról, jakie przypisał im los, a zakończenie pomimo zamknięcia pewnego rozdziału wyraźnie podkreśla, iż prawdziwy konflikt dopiero nadejdzie. Widza czekają mniej i bardziej poważne rozmowy, widowiskowe sceny akcji oraz głupawe, lecz nieszkodliwe poczucie humoru. Fani Generation 1 znajdą sporo smaczków dla siebie, np. dlaczego głos Starscreama brzmi, jak brzmi.

Aktorzy spisują się, choć przyznam, że Chris Hemsworth jako młodszy głos swojej postaci to coś, do czego musiałem się przyzwyczajać. Z drugiej strony, gdy pomyśleć, iż Orion nie musi jeszcze uginać się pod brzemieniem wojny, nietrudno wyobrazić sobie, że ten głos się zmieni. Większym problemem jest dla mnie animacja. Co prawda nie odmówię jej płynności, ale bardzo często miałem wrażenie, że postacie w biegu ledwo dotykają powierzchni, jakby ktoś źle wymierzył odległość przy "rysowaniu". Drugie dziwne wrażenie, to że bohaterowie wbrew materiałowi, z którego są zrobieni, ruszają się za lekko. Przy uderzeniach i upadkach w ogóle „nie czuć” ciężaru, tylko metalową wydmuszkę. Na to samo cierpiały roboty w filmach Baya – niby po ciosach odpadały im stosy żelastwa, ale wszystko jakieś takie puste, lekkie i bez wpływu na otoczenie.

Niemniej jednak Transformers One to kawał dobrego animowanego akcyjniaka. Udowadnia też, że można zrobić widowisko o robotach bez udziału jakichkolwiek ludzi. Ode mnie dostaje 4+, lecz jeśli ktoś nie ma problemu z lekkością i obecnością bohaterów wspomnianą wyżej, może rozważyć podniesienie oceny. Polecam fanom zarówno starym, jak i nowym.