piątek, 1 lipca 2011

Transformers: Dark of the Moon

Pierwszy film został przyjęty jakoś tak normalnie. Ludzie wytykali mu fascynację Baya wojskiem i ujęcia rodem z folderu rekrutacyjnego, ale jako całość był ok. Drugi film 99% widzów zjechało od góry do dołu. Ja zaliczam się do tego 1%, któremu Revenge of the Fallen się podobał. W przeciwieństwie do jednego z moich pierwszych wpisów nie użyję eufemizmów. Tak – RotF jest niemiłosiernie głupi. Tak – dziur fabularnych w nim więcej, niż w serze. Tak – aktorstwo jest cienkie, a wciśnięte na siłę motywy rodem z American Pie/Van Wildera męczą i pasują jak pięść do nosa. Tak – też mam dość wojska i pustyni. Co nie zmienia faktu, że będąc w pełni świadom tych ułomności, bawiłem się znakomicie, gdy roboty okładały się po gębach. Zwłaszcza, że takie widowiska doskonale prezentują się na dużym ekranie. Z takim też nastawieniem poszedłem na Dark of the Moon – trzeci film Baya, który podobno ma stanowić zwieńczenie jego opowieści o przybyszach z Cybertronu.

Fabuła jest, można rzec bardzo oldschoolowa – zestawienie kilku pomysłów z kreskówkowego pierwowzoru, jakim była Generation 1. Nie jest może tak dziurawa, jak ta z dwójki, ale bez zgrzytów się nie obeszło. Największym jest powiązanie wszystkich filmów. Gdyby bazować wyłącznie na informacjach rzucanych w trakcie całej trylogii, to ogląda się to jak kreskówkę, gdzie każdy odcinek jest o czym innym i tylko kilka motywów jest wspólnych (np. postacie, walka o energon). Żeby połączyć te 3 filmy w całość, należy zrobić sobie kilka dopowiedzeń off-screen we własnym zakresie.

Film trwa około dwóch i pół godzin. Z czego przez pierwsze 40-60 minut trzeba się przemęczyć przez wszystko to, czego u Baya na dłuższą metę nie trawię. Mamy więc amerykański patos związany z lądowaniem na księżycu (choć zdecydowanie bardziej stonowany); nadpobudliwego frustrata Sama; sceny na pustyni (ile można?!); rodziców Sama (na całe szczęście darowano sobie psy); wymuszone dowcipy w scenach akcji (lubię Alana Tudyka, ale co za idiota pisał mu odzywki w najmniej trafnych momentach?); ujęcia reklamujące zajebistość wojsk amerykańskich (na szczęście jest ich dużo mniej i niektóre nawet nie psują ciągłości akcji); a na deser kolejną idiotyczną postać odpowiedzialną za bezpieczeństwo USA, która to postać będzie tylko wrzodem na dupie, zaś po rozkręceniu się filmu jej rola sprowadzi się do stania w tle. Nie rozumiem też, dlaczego Bay wciska z uporem godnym lepszej sprawy utajnianie akcji ekipy Nest. Nie ma to najmniejszego sensu i powoduje śmieszność. Osobnym upierdliwym wątkiem przewijającym się przez cały seans jest Wheelie oraz jego równie ‘wielki’ kumpel. Chyba mieli oni robić za komediowe części w momentach, gdy brakowało ludzi, albo gdyby widownia nie wyłapała dowcipów z dialogów. To ostatnie nie jest bezpodstawne. Po pierwsze nasi genialni inaczej tłumacze zdołali pominąć większość zabawnych i/lub zawierających aluzje linii dialogowych. Przykład: gdy Sam wchodzi do gabinetu pracodawcy swojej dziewczyny, mówi z niejakim podziwem, że budynek przypomina „starship Enterprise”, co u nas przetłumaczono na statek kosmiczny... Po drugie, trzeba jednak wykazać się znajomością pewnych źródeł, do których Dark of the Moon nawiązuje. W trakcie mojego seansu chyba jednak niewielu było takich, bo reakcje wyglądały następująco: jeden z robotów rzuca tekst (znowu) ze Star Treka; widownia nie reaguje; Wheelie coś bełkocze o skopaniu tyłków Decepticonom; widownia wyje ze śmiechu.

Jak już przeprawimy się przez to, następuje półtora godziny ogólnie pojętej destrukcji. T3 przybiera nieco poważniejszy wydźwięk, a niektóre ze scen są... dość ponure. Tego się akurat nie spodziewałem i muszę przyznać, że takie podejście zrobiło na mnie spore wrażenie. Cholera, zaryzykuję stwierdzenie, iż fragmenty pokazujące atak na miasto, albo walki w ruinach miały więcej klimatu z Terminatora, niż Terminator 4. Trzeba pamiętać, że te 1,5 godziny naprawdę może się ciągnąć. Ja się co prawda świetnie bawiłem pochłaniając demolkę, ale na widowni było pełno takich, co już w jej połowie nerwowo zerkali na komórkowe zegarki w nadziei, że do końca seansu już niedaleko.

Od strony wizualnej nowe Transformery są nieco nierówne. Nowe roboty (m.in. Shockwave, Laserbeak, Wreckgar) świetnie wpasowują się w konwencję znaną z poprzednich dokonań Baya. Takoż jego wizja Cybertronu powoduje szczękopad. Niestety efekty 3D pozostawiają wiele do życzenia. Sceny z ich pełnym wykorzystaniem można liczyć na palcach jednej ręki, co na dwu i półgodzinny film zakrawa wręcz na kpinę. Jeśli ktoś ma okazję obejrzeć ten film w normalnej wersji, niech tak zrobi. Muzycznie jest tak, jak poprzednio – w porządku.

Jako fan Transformerów, mający na uwadze więcej niż filmy Baya, daję szkolne 4-. Bawiłem się dobrze, a na seans wybierałem się, będąc świadom wszystkich braków, jakie potrafi Bay zaserwować. Dodatkowo na plus policzę scenę z Optimusem, który masakruje kolejne oddziały Decepticonów w sposób nawiązujący do filmu animowanego z 1986. Pomimo lekkiej, niezobowiązującej i niewymagającej zaangażowania intelektualnego natury DotM, nie jest to film dla każdego. Idąc w ciemno (bez znajomości jakiegokolwiek z poprzednich produktów z marki), albo po obejrzeniu tylko dwóch wcześniejszych obrazów Baya, można się nieco zawieść. W takiej sytuacji ocena może spaść drastycznie. Cóż, kwestia gustu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz